Rammus –Pancerznik
„OK”.
Idol dla wielu, wyrzutek w oczach nielicznych, i wielka tajemnica dla wszystkich. Mowa o Rammusie, osobliwym stworzeniu, będącemu prawdziwą zagadką. Na temat pochodzenia Rammusa, skrywającego swoje oblicze pod kolczastą skorupą, istnieje wiele sprzecznych teorii. Jedni nazywają go półbogiem, drudzy świętą wyrocznią, a jeszcze inni zrodzonym z magii potworem. Bez względu na to, jak jest naprawdę, Rammus nie zdradza nikomu swoich sekretów i nie przerywa swojej wędrówki przez pustynię na niczyją prośbę.
Niektórzy wierzą, że Rammus jest jednym z Wyniesionych, starożytnym bogiem pośród ludzi, który w trudnych czasach toczy się na pomoc Shurimie, wcielając się w rolę opancerzonego strażnika. Ci bardziej przesądni zarzekają się, że zwiastuje przełom, pojawiając się, kiedy kraina znajduje się u progu zmiany władzy. Pozostali twierdzą, że jest ostatnim przedstawicielem wymierającego gatunku, który przemierzał te ziemie, zanim w czasach Wojen Run pustynia została rozdarta przez niekontrolowany wybuch magii.
Wokół Rammusa krąży tyle pogłosek o wielkiej mocy, magii i tajemnicy, że wielu ludzi Shurimy pragnie posiąść jego wiedzę. Wróżbiarze, kapłani i szaleńcy utrzymują, że wiedzą, gdzie Rammus wiedzie swój żywot, ale Pancerznik zawsze pozostawał nieuchwytny. Mimo to dowody na jego istnienie pojawiały się już w zamierzchłych czasach – rozsypujące się mozaiki z jego podobizną ozdabiają najstarsze z murów ruin w Shurimie. Jego wizerunek upiększa olbrzymie kamienne posągi powstałe w początkowym okresie Wyniesienia, w związku z czym niektórzy uważają Rammusa za nieśmiertelnego półboga. Sceptycy często podają jednak prostsze wyjaśnienie – że Rammus jest tylko jednym z wielu podobnych sobie stworzeń.
Wieść niesie, że Rammus ukazuje się wyłącznie godnym pielgrzymom będącym w wielkiej potrzebie, a ci, którzy doznają tego zaszczytu, przechodzą głęboką metamorfozę. Kiedy Pancerznik ocalił przed pożarem następcę tronu rozległego królestwa, ten odrzucił koronę, by zostać rolnikiem i wypasać kozy. Pewien leciwy murarz poczuł takie natchnienie po przeprowadzeniu znaczącej, choć krótkiej rozmowy z Rammusem, że zbudował olbrzymi plac targowy, który wkrótce stał się sercem Nashramae.
Wierząc, że z jego pomocą wkroczą na drogę ku oświeceniu, żarliwi wyznawcy Rammusa odprawiają wymyślne rytuały, które mają im zapewnić łaskę bóstwa. Członkowie wspólnoty oddającej cześć Rammusowi demonstrują swoją niezachwianą wiarę na dorocznej ceremonii, w czasie której całymi chmarami toczą się przez miasto, wykonując salta. Co roku tysiące mieszkańców Shurimy odwiedzają najbardziej zdradliwe i odległe zakątki pustyni, by odszukać Rammusa. Wiele podań wskazuje bowiem na to, że odpowie on na jedno pytanie godnego śmiałka, który go odnajdzie. Znając jego słabość do pustynnych przysmaków, pielgrzymi uzbrajają się w dary, którymi pragną zaskarbić sobie jego przychylność. Ładują więc na muły butle słodkiego koziego mleka, zaplombowane woskiem skrzynie z koloniami mrówek i słoje z plastrami miodu. Wielu z nich już nie wraca z dalekiej pustyni, a pozostali nie mogą nic opowiedzieć o swoim półbogu. Niektórzy twierdzą jednak, że kiedy się obudzili po którejś z nocy, odkryli, że całe ich jedzenie zniknęło w tajemniczych okolicznościach.
Bez względu na to, czy faktycznie jest wieszczem, Wyniesionym bóstwem, czy też potężną bestią, Rammus słynie z niezwykłej wytrzymałości. Któregoś razu wszedł do niezdobytej twierdzy Siram, bastionu stworzonego przez obłąkanego czarodzieja. Miejsce to kryło w sobie ponoć mnóstwo śmiertelnie niebezpiecznych magicznych potworów i przeszkód – straszliwych, zmutowanych bestii, korytarzy wypełnionych płomieniami i nieprzebytych tuneli strzeżonych przez demony cienia. Nie minęła nawet godzina, kiedy olbrzymia forteca runęła w kłębach kurzu, a Rammus odtoczył się w siną dal. Nikt nie wiedział, dlaczego Rammus przekroczył mroczną bramę ani jakie tajemnice odkrył pośród bazaltowych murów warowni. W tym samym roku, w którym doszło do wielkiej powodzi, przebył olbrzymie jezioro Imalli w ciągu zaledwie dwóch dni i wkopał się głęboko w ziemię, żeby zniszczyć ogromne mrowisko i jego królową, której córki siały spustoszenie na pobliskich polach uprawnych.
Czasem wcielał się w rolę szlachetnego bohatera. Kiedy noxiańscy najeźdźcy przypuścili atak na osadę w północnej części Shurimy, skłócone plemiona połączyły siły, by bronić swojego terytorium pod Świątynią Wyniesionych. Nie mogli się jednak równać z wrogami pod względem liczebności ani zdolności bojowych i byli bliscy przegranej, kiedy do akcji wkroczył Rammus. Obie strony były tak zszokowane widokiem tego nieuchwytnego stworzenia toczącego się pomiędzy nimi, że na moment walka całkiem ustała. Gdy Rammus mijał świątynię, budowla zatrzęsła się w posadach i ciężkie kamienne bryły spadły wprost na wrogą armię, miażdżąc niemal wszystkich wojowników. Nieliczni ocalali wykonali szybki odwrót ku wielkiej radości ludzi Shurimy. Choć część z nich twierdziło, że Rammus ocalił miasto z miłości dla Shurimy, inni powiadali, że bronił jedynie terytorium, na którym rósł jego ulubiony gatunek kaktusa. Co najmniej jeden z członków plemion mówił natomiast, że Rammus zwyczajnie toczył się przez sen i wcale nie miał zamiaru burzyć świątyni.
Bez względu na to, jak było naprawdę, ludzie Shurimy bardzo sobie cenią opowieści o Rammusie. Każde tamtejsze dziecko może wymienić kilkanaście teorii na temat jego pochodzenia, z których połowę zapewne wymyśliło w momencie mówienia. Wraz z rozkwitem przedwiecznej Shurimy, a także tuż przed jej upadkiem pojawiło się jeszcze więcej historii o Pancerzniku, w związku z czym wielu uwierzyło, że jego pojawienie się poprzedza mroczniejsze czasy.
Ale jak taka dobrotliwa istota korzystająca z najprostszych przyjemności życia mogłaby zwiastować nadejście wieku zniszczenia?
Zmierzając na północ
Ojan strugał kawałek drzewa żelaznego małym, ostrym nożem. W wieku ośmiu lat nie był jeszcze wprawnym rzemieślnikiem. Jego dzieło dopiero zaczynało przypominać coś okrągłego i kolczastego.
Jego siostra, Zyama, wychyliła się ze swojej pryczy i skrzywiła się.
– Co to ma być? Łajno rhokshy? – spytała. – Nikt ci tego nie kupi.
– To nie łajno, tylko potężny i straszliwy bóg, ma pancerz i w ogóle! I nie jest na sprzedaż. Ma przynosić szczęście.
– Jesteśmy handlarzami, braciszku – odrzekła Zyama. – Wszystko jest tu na sprzedaż.
Koła karawany szczękały głośno, z wysiłkiem przetaczając się po wydmie. Całą przestrzeń od podłogi do sufitu wypełniały słoje z przyprawami, zostawiając jedynie odrobinę miejsca na wąskie prycze.
– Coś nas goni od południowej strony! – dobiegł ich z zewnątrz głos matki. Ojan usłyszał uderzenie bata, którym ponagliła wielbłądy do zwiększenia tempa.
Zyama wychyliła się przez okno, spoglądając na horyzont przez najcenniejszy ze swoich przedmiotów – ozdobną lunetę.
– To kmirosy! Przygotuję strzały – powiedziała i wycofała się do wnętrza. – Pewnie przyszli po twoje łajno rhokshy.
Ojan wyjrzał przez okno. I rzeczywiście, setki żuków wielkości psów mrowiły się na wydmie za karawaną.
Zyama wróciła do okna z łukiem i kołczanem pełnym kolorowych strzał. Wystrzeliła, zabijając od razu jednego z żuków, ale pozostałe chrząszcze nawet nie zwolniły.
– Ile mamy strzał? – spytał Ojan.
– Około czterdziestu – odrzekła Zyama, zaglądając do kołczanu. Zmarszczyła brwi.
Z przodu dobiegł głos matki: – Musimy je zgubić. Trzymajcie się!
Ponownie trzasnęła batem i wóz ruszył ostro naprzód, ścinając Ojana z nóg.
Zyama wypuściła kolejną strzałę, przeszywając dwa żuki naraz. Stworzenia padły, ale na ich miejscu pojawiło się jeszcze więcej innych.
– Olej! W szafce po lewej stronie! – wykrzyknęła matka.
Ojan zanurkował w kierunku szafki i po chwili wynurzył się z kolbą oleju do lamp i kłębem szmat w rękach. Namoczył kawałek materiału w oleju, a następnie obwiązał nim grot strzały. Podpalił zwiniętą szmatkę i ostrożnie podał ją Zyamie, która wystrzeliła płonący pocisk prosto w żuki. Natychmiast zajęły się ogniem, piszcząc przeraźliwie. Ojan uśmiechnął się szeroko.
Razem bombardowali hordę owadów ogniowymi strzałami, miotając je tak szybko, jak pozwalała zręczność Ojana. W powietrzu unosił się zapach przypalonej chityny. Wóz przyspieszył, jeszcze bardziej zwiększając dzielącą ich odległość. Już prawie byli bezpieczni.
Nagle Ojan poczuł ucisk w żołądku. Kmirosy rozłożyły lśniące skrzydła i wzniosły się ogromną, czarną chmarą.
Ojan wzdrygnął się, słysząc, jak coś mocno uderza w dach. Po chwili wóz zatrząsł się od kolejnych uderzeń, a drewniane listwy dachu ugięły się pod ciężarem przerośniętych owadów.
– Złapcie się czegoś! – krzyknęła matka, zmuszając wielbłądy do ostrego skrętu w lewo. Żuki stoczyły się z dachu, ale dobiegające z góry chrobotanie wskazywało na to, że wylądowały na nim kolejne owady.
Olbrzymie szczypce przegryzły drewniane belki i do środka wozu wpadł wielki chrząszcz. Zyama wyjęła sztylet i dźgnęła stworzenie, ale jej ostrze nie przebiło jego twardego pancerza. Odepchnęła Ojana za siebie i zaczęła wymachiwać bronią na wszystkie strony, rozpaczliwie usiłując odstraszyć żuka.
Przez niewielki otwór w dachu wpadło jeszcze więcej kmirosów, groźnie szczękających szczypcami. Ojan zanurkował pod swoją pryczę, kopiąc owady, które próbowały schwycić go w kleszcze. Wyciągnął z kieszeni okrągłą drewnianą figurkę.
– Proszę, Rammusie, wysłuchaj mojej modlitwy – wyszeptał. – Pomóż nam!
Wóz zachybotał się niebezpiecznie, kiedy na dachu wylądowały kolejne żuki. Kołysał się na boki niczym łódź na wzburzonym morzu. Nagle cały świat przechylił się na bok, gdy wóz całkiem się przewrócił i prześlizgnął po piasku.
Ojan osłonił twarz przed spadającymi z góry przedmiotami i tumanami kurzu. Gruchnął o ścianę, aż mu w uszach zadzwoniło, a w tyle głowy odezwał się ostry ból. Po chwili całkowitego bezruchu poczuł, jak ktoś ciągnie go za rękę – to matka uwalniała go spod sterty zniszczonych towarów i połamanych desek. Zmrużył oczy, stając w oślepiającym słońcu pustyni.
Schronili się w szczątkach wozu, zanosząc się kaszlem od kurzu i spoglądając z niepokojem na otaczające ich kmirosy. Jeden z żuków rzucił się naprzód i matka Ojana dźgnęła go wprost między szczękające wrogo szczypce. Zanurzyła ostrze w kolejnym, który próbował ugryźć jej córkę, i na piasek polały się jego cuchnące, żółtawe wnętrzności. Trzeci chrząszcz zeskoczył z resztek dachu wozu, lądując tuż za ich plecami. Zyama krzyknęła, kiedy schwycił ją za kostkę.
Nagle owady zamarły. Rozpłaszczyły się na ziemi, poruszając zajadle czułkami. W całkowitej ciszy Ojan usłyszał dochodzący z oddali warkot. Z zachodu zbliżała się do nich piaskowa kula, wzbijając wokół siebie tumany kurzu. Wyjęli broń, gotowi stawić czoło kolejnemu zagrożeniu.
Z chmury piasku wyłonił się okrągły, opancerzony kształt i grzmotnął w najbliższe skupisko chrząszczy, przerabiając je na miazgę.
Następnie potoczył się dalej, rozgniatając kolejne owady. Choć próbowały go atakować swoimi ostrymi szczypcami, nie zdołały go powstrzymać i wkrótce po kmirosach pozostało tylko wspomnienie.
Kiedy kurz zaczął opadać, Ojan dostrzegł zarys kolczastego pancerza.
– Czy to…? – zaczęła Zyama.
Rammus – zawołał Ojan. Rzucił się w dół zbocza, by powitać swojego bohatera.
Jego skorupa była pokryta spiralnymi łuskami, a jego szpony były ostre niczym brzytwy. Powoli obgryzał włochatą nogę jednego z żuków, a sok spływał mu po podbródku.
Ojan i Zyama wpatrywali się w niego oniemiali.
Ich matka zbliżyła się do Pancerznika i wykonała głęboki ukłon.
– Ocaliłeś nas – powiedziała. – Jesteśmy ci bardzo wdzięczni.
Rammus chrupał nogę żuka, a oni się przypatrywali. Stali tak kilka minut.
W końcu Rammus potoczył się w kierunku zniszczonego wozu, by przetrząsnąć szczątki, i odszukał drewnianą figurkę wykonaną przez Ojana. Nie była idealna, ale podobieństwo było widoczne gołym okiem.
– To ty – wyjaśnił Ojan. – Proszę, weź ją.
Rammus ukląkł i z głośnym trzaskiem przegryzł statuetkę na dwie części. Odwrócił się i przeszedł kilka kroków, zanim wypluł ją na piasek. Zyama stłumiła wybuch śmiechu.
– Hmm – odezwał się Rammus.
Oderwał kolejną nogę któremuś z martwych żuków i odtoczył się w dal, ciągnąc ją po piasku.
Patrzyli za nim, dopóki nie zniknął za horyzontem.
Ojan pobiegł w stronę kawałków figurki upuszczonych przez Rammusa. Schował je do kieszeni i złożył ukłon.
– Na szczęście – powiedział.
Taliyah – Tkaczka Skał
„Świat to gobelin, który tworzymy wszyscy”.
Taliyah to wędrowna czarodziejka z Shurimy, która tka skały z pełnym energii entuzjazmem i niespotykaną determinacją. Rozdarta pomiędzy młodzieńczym zachwytem a dorosłą odpowiedzialnością, przemierzyła prawie cały Valoran podczas podróży, której celem była nauka panowania nad jej rosnącymi mocami. Usłyszawszy plotkę o powrocie do życia dawno zmarłego imperatora, przybywa, by bronić swojego plemienia przed niebezpieczeństwami odkrytymi pod wiecznie zmieniającymi się piaskami Shurimy. Niektórzy odczytali jej łagodne serce jako oznakę słabości i gorzko zapłacili za ten błąd. Pod młodzieńczą postawą Taliyah kryje się wola mogąca przenosić góry i duch tak niezłomny, że aż ziemia drży pod jej stopami.
Taliyah urodziła się na pogórzu graniczącym z Icathią w wędrownym plemieniu tkaczy. Dzieciństwo upłynęlo jej na wypasaniu kóz. Mimo iż większość ludzi z zewnątrz uważa Shurimę za jałowo-piaskowe pustkowie, rodzice wychowali Taliyah na prawdziwą córę pustyni – pokazali jej piękno tkwiące w bogatej palecie barw pustyni. Taliyah zawsze fascynowały pokłady kamienia znajdujące się pod wydmami. Gdy była mały dzieckiem, zaczęła zbierać kolorowe kamienie, gdy jej lud zgodnie z cyklem pór roku szukał miejsc, w których była woda. W miarę upływu lat Taliyah spostrzegła, że żywioł ziemi zdaje się do niej lgnąć – piasek, po którym przechodziła, wił się i mienił kształtami.
Pewnego letniego dnia, gdy miała sześć lat, Taliyah oddaliła się od karawany, aby znaleźć zbłąkaną kozę, którą powierzono jej opiece. Nie chcąc zawieść swojego ojca, głównego pasterza plemienia, dziewczyna przez całą noc tropiła zagubione zwierzę. Podążyła za śladami kopyt przez wyschnięte koryto do kanionu. Zwierzę zdołało wspiąć się wysoko na ścianę, ale nie potrafiło zejść.
Taliyah poczuła, że piaskowiec ją wzywa i chce, żeby uformowała uchwyty w skale. Taliyah niepewnie położyła dłoń na powierzchni ściany. Była zdeterminowana, by uratować spłoszone zwierzę. Moc żywiołu, którą poczuła, była intensywna i przytłaczająca niczym monsun. Gdy tylko otworzyła swój umysł, magia przepełniła jej ciało, a energia skał przeskoczyła na jej palce. Ściana kanionu wraz z zaginionym zwierzęciem osunęła się wprost na nią.
Następnego ranka wystraszony ojciec zdołał odnaleźć córkę, podążając za beczeniem kozy. Gdy zobaczył, że Taliyah leży nieprzytomna przykryta kamiennym kobiercem utkanym ze skał, upadł na kolana. Pogrążony w rozpaczy powrócił razem z Taliyah do obozu plemienia.
Dwa dni później dziewczyna wybudziła się z maligny w namiocie Babajan, babki plemienia. Taliyah opowiedziała starowince i swoim zatroskanym rodzicom o nocy spędzonej w kanionie i skale, która ją wezwała. Babajan pocieszyła rodzinę – układ kamieni miał być dowodem na to, iż Wielka Tkaczka, mityczna strażniczka plemienia, roztoczyła opiekę nad dziewczyną. Gdy Taliyah uświadomiła sobie, jak bardzo zmartwieni są jej rodzice, postanowiła wyjawić, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy – że to nie nie Wielka Tkaczka, tylko ona sama przemieściła skały.
Dzieci z plemienia Taliyah po osiągnięciu pewnego wieku muszą wykonać rytualny taniec podczas pełni księżyca będącego symbolicznym wcieleniem Wielkiej Tkaczki. Taniec miał za zadanie uczcić wrodzone talenty dziecka i pokazać plemieniu, jakie dary wniesie ono do plemienia, gdy osiągnie dorosłość. Był to początek ich prawdziwej edukacji, jako że dzieci po odbyciu rytuału były przekazywane na nauki do nauczycieli.
Taliyah trzymała swoja moc w tajemnicy, uznając, że jest ona niebezpieczeństwem, a nie darem. Obserwowała, jak jej towarzysze zabaw z dzieciństwa tkali wełnę, która ogrzewała członków plemienia podczas zimnych pustynnych nocy, jak biegle posługiwali się nożycami, używali barwników czy wyszywali wzory kreślące losy jej ludu. Bywały noce, gdy nie mogła zasnąć, choć węgle w palenisku już dawno spaliły się na popiół. Źródłem udręki była moc, która kłębiła się w jej ciele.
W końcu nadszedł czas na taniec Taliyah podczas pełni. Dziewczyna, choć nie brakowało jej talentu, by stać się równie wprawnym pasterzem co jej ojciec, lub tkaczką, jak matka, obawiała się, co wyjdzie na jaw podczas rytualnego tańca. Gdy Taliyah zajęła swoje miejsce na piasku, otoczyły ją narzędzia, którymi posługują się jej współplemieńcy: zakrzywiony pastuszy kij, wrzeciono i krosno. Próbowała skupić się na powierzonym jej zadaniu, ale poczuła zew odległych skał, tej wielobarwnej, warstwowej mozaiki. Zamknęła oczy i rzuciła się w tan. Owładnięta mocą, która przez nią przepływała, zaczęła prząść. Nie przędła jednak nici, tylko ziemię pod stopami.
Z transu wyrwały ją okrzyki trwogi wydawane przez członków plemienia. Ku światłu księżyca uniósł się potężny warkocz upleciony z ostrych odłamków skalnych. Taliyah spojrzała na przerażone twarze otaczających ją ludzi. Dziewyczna straciła kontrolę nad kamieniami. Utkany przez nią skalny zaczął mknąć ku ziemi. Matka Taliyah rzuciła się, by ratować swoją jedyną córkę. Gdy kurz w końcu opadł, Taliyah ujrzała skalę zniszczeń, które wyrządziła, i zaniepokojone twarze współplemieńców. Dziewczyna przeraziła się, gdy ujrzała niewielke rozcięcie na twarzy swojej matki. W tamtej chwili, pomimo tego że rana była mała, Taliyah zrozumiała, że jest zagrożeniem dla osób, które najbardziej kocha. Uciekła w mrok, przygnieciona rozpaczą tak wielką, że ziemia drżała pod jej stopami.
Po raz kolejny na pustyni odnalazł ją ojciec. Gdy oboje siedzieli skąpani w świetle poranka, Taliyah łkając wyjawiła swoją tajemnicę. Ojciec zrobił wówczas to, co zrobiłby w tej sytuacji każdy rodzic: mocno przytulił swoje dziecko. Wytłumaczył jej, że nie może uciec od swojej mocy, że musi dokończyć taniec i zobaczyć, dokąd zaprowadzi ją ścieżka przeznaczenia. Dodał, że złamałaby serce jemu i jej matce, jedynie jeśli odrzuciłaby dar Wielkiej Tkaczki.
Taliyah wróciła z ojcem do plemienia. Wkroczyła do kręgu tancerzy z otwartymi oczami. Utkała nową kamienną wstęgę. Jej kolory i faktury upamiętniały otaczający ją lud.
Gdy skończyła taniec, współplemieńcy siedzieli w osłupieniu. Taliyah czekała niecierpliwie. Nadszedł czas, by jeden z członków plemienia zgłosił się na jej nauczyciela. Taliyah miała wrażenie, że chwila ta trwa całą wieczność. Serce biło jej jak młot. Nagle usłyszała chrzęst żwiru. Jej ojciec wstał. Obok niego stała jej matka. Następnie podniosła się Babajan, mistrzyni barwienia tkanin i główny przędzarz. Po chwili powstało całe plemię. Wszyscy stanęli przy dziewczynie, która potrafiła tkać kamienie.
Taliyah spojrzała się nich. Wiedziała, że od bardzo wielu pokoleń żaden z członków plemienia nie dysponował podobną mocą. Wszyscy stali przy niej, otaczając ją miłością i zaufaniem, ale wyczuwała w nich strach. Nikt spośród nich nie rozumiał głosu ziemi tak jak ona. Kochała ich, ale miała świadomość, że nie było wśród nich nikogo, kto mógłby nauczyć ją panować nad magią, która w niej krążyła. Zrozumiała, że jeśli zostanie, narazi swój lud na niebezpieczeństwo. Taliyah, choć było to niezwykle trudne, pożegnała się z rodzicami i współplemieńcami, po czym samotnie wyruszyła w świat.
Skierowała się na zachód, ku odległemu szczytowi Targon. Jej wrodzona więź ze skałami wiodła ją ku górze, która sięgała gwiazd. Gdy dotarła na północny kraniec Shurimy, spotkała ludzi maszerujących pod sztandarem Noxusu, którzy od razu poznali się na jej mocy. W Noxusie magię, która płynie w Taliyah, otacza się szacunkiem, a nawet nabożną czcią. Obiecali, że znajdą jej nauczyciela.
Dziewczynę wychowano w duchu ufności. Nie potrafiła przejrzeć pięknych obietnic składanych przez wyrachowanych noxiańskich notabli. Niedługo później znalazła się na drodze bez odwrotu. Musiała przejść wiele Noxtoraa, czyli potężnych żelaznych bram, które znaczyły obszary zajęte przez imperium.
Dziewczyna – wychowana na otwartej pustynni – czuła się przytłoczona tłumami ludzi i zawiłościami polityki, w którą uwikłana była stolica. Taliyah została publicznie wyniesiona na szczyty noxiańskiej społeczności magów. Wiele osób zainteresowało się jej mocą i drzemiącym w niej potencjale. Ale zaufanie dziewczyny zdobył pewien zdegradowany kapitan, który obiecał, że zaprowadzi ją do miejsca znajdującego się gdzieś w głuszy za morzem, by mogła tam bez strachu doskonalić umiejętności. Przystała na propozycję młodego oficera i pożeglowała przez morze ku Ionii. Jednakże gdy tylko statek spuścił kotwicę, dziewczynie uświadomiono, że stanie się narzędziem zbrodni w rękach człowieka, który za wszelką cenę chce odzyskać swoją pozycję w noxiańskiej marynarce. O świcie kapitan postawił ją przed wyborem: albo pogrzebie śpiących mieszkańców wioski w ich domach, albo zostanie wyrzucona za burtę.
Taliyah rozejrzała się po zatoce. Z domowych palenisk nie wydobywał się jeszcze dym i opary gotowanych potraw. Dziewczyna uznała, że nie po to przebyła taki szmat drogi, żeby pobierać takie „nauki”. Taliyah odmówiła kapitanowi, a ten spełnił groźbę.
Udało jej się pokonać fale, dostać na brzeg i ujść z życiem z potyczki toczącej się na plaży. Później dziewczyna zaczęła błąkać się po zimnych górach Ionii. Dopiero tam znalazła nauczyciela, człowieka, który miał miecz władający mocą wiatru, człowieka, który rozumiał żywioły i pragnął harmonii. Dzięki niemu nauczyła się panować nad swoim darem.
Pewnego dnia, wypoczywając w ustronnej oberży, Taliyah usłyszała, że cesarz Shurimy powrócił do swojego pustynnego imperium. Wedle pogłosek półcesarz i półbóg chciał zebrać rozproszone plemiona, by je zniewolić. Taliyah, choć jej szkolenie nie dobiegło jeszcze końca, nie miała wyboru − musiała wrócić do ojczyzny, by chronić rodzinę. Z bólem pożegnała się ze swoim mentorem.
Powróciła do domu, do piaszczystych wydm Shurimy. Taliyah parła naprzód w palącym słońcu, zdeterminowana, by odnaleźć swoich pobratymców. Jej wola była silna jak skała. Dziewczyna była gotowa na wszystko, by tylko ochronić rodzinę i plemię przed czyhającym niebezpieczeństwem.
Echa w kamieniu
Gdy Taliyah uciekała przed burzą piaskową, po raz pierwszy zauważyła wodę. Na początku była to lekka wilgoć, którą dziewczyna czuła, gdy wygrzebywała kamienie z piasku. Gdy zbliżała się do starej Shurimy, z kamieni zaczęły się sączyć strużki wody, jak gdyby kamienie płakały. Taliyah wiedziała, że skały chcą jej coś przekazać, ale nie miała czasu, by wsłuchiwać się w ich głos, by zrozumieć, czy ich łzy oznaczają radość czy smutek.
Gdy znalazła się na tyle blisko, by przysłonił ją cień Wielkiego Dysku, z podziemnych zbiorników popłynęła woda, która zalała kamienie, zapewniając dziewczynie wodny środek transportu. Gdy dotarła do bram, usłyszała ogłuszający szum wody płynącej po skalnym podłożu. Oaza Świtu, Matka Życia, ryczała pośród piasków.
Członkowie plemienia Taliyah od setek lat podążali za sezonowymi wodami. Aby znaleźć swoich bliskich, musiała iść za wodą. Ku rozpaczy dziewczyny woda w Shurimie płynęła teraz wyłącznie z jednego źródła. Ruiny stolicy były miejscem, którego wszyscy unikali niemal tak samo jak bezkresu Sai i stworzeń, które tam żerowały. Nawet złodzieje nie zapuszczali się do tego miasta. Ale właśnie miało się to zmienić.
Taliyah zatrzymała skałę, na której podróżowała. Dziewczyna omal się nie wywróciła, gdy kazała kamieniowi schować się pod powierzchnią pustyni. Rozejrzała się wokół. Kobieta z Vekaura miała rację. To miejsce przestało być zapomnianą ruiną, nawiedzaną przez widma i piach. Obozowisko rozbite tuż pod murami miasta tętniło życiem, niczym mrowisko przed powodzią. Taliyah, nie wiedząc, kim są zamieszkujący je ludzie, postanowiła nie wyjawiać więcej, niż było to konieczne.
Zdawało się, że byli tam przedstawiciele plemion ze wszystkich zakątków jej rodzinnej krainy, ale gdy Taliyah omiotła wzrokiem twarze, nie dostrzegła tam nikogo znajomego. Wśród ludzi panowała niezgoda. Spierali się o to, czy lepiej zostać w tymczasowych obozach czy szukać schronienia w mieście. Część osób uważała, że miasto może się zapaść, tak samo jak wyrosło z ziemi i pogrzebać wszystkich, którzy się w nim znajdują. Inni z kolei widzieli burzę miotającą nienaturalnymi błyskawicami i uważali, że lepiej schronić się za murami, mimo że obwarowania te przez wiele lat zalegały pod warstwą piachu. Ludzie ci pakowali się w pośpiechu i z przestrachem spoglądali w niebo. Taliyah zdołała ujść burzy, ale rozszalały żywioł wkrótce miał dotrzeć do bram miasta.
– Nadszedł czas na podjęcie decyzji – jakaś kobieta zaczęła ją wołać, ale jej głos tłumiły huk wody i nadciągającej burzy – Wchodzisz czy zostajesz, dziewczyno?
Taliyah odwróciła się do kobiety. Nie znała jej, wiedziała tylko, że jest Shurimanką.
– Szukam swojej rodziny – Taliyah wskazała swoją tunikę. – Są tkaczami.
– Jastrzębi Ojciec obiecał strzec wszystkich, którzy znajdują się za murami – odparła kobieta.
– Jastrzębi Ojciec?
Kobieta spojrzała na zatroskaną twarz Taliyah, uśmiechnęła się i chwyciła dziewczynę za dłoń. – Azir powrócił do nas wyniesiony. W Oazie Świtu znów płynie woda. Nastał nowy dzień dla Shurimy.
Taliyah rozejrzała się po ludziach. Była to prawda. Ludzie mieli obawy przed zapuszczaniem się w głąb potężnej stolicy, ale strach rysujący się na ich twarzach był przede wszystkim spowodowany dziwną burzą, a nie miastem czy jego władcą, który powrócił.
Kobieta kontynuowała – Dziś rano byli tu tkacze. Postanowili przeczekać burzę w środku – kobieta wskazała kłębowisko ludzi prących ku sercu Shurimy. – Musimy się spieszyć. Zamykają bramy.
Kobieta zaczęła ciągnąć Taliyah do masywnych bram miasta, a od tyłu napierał na nią tłum nieznajomych, którzy w ostatniej chwili uznali, że nie chcą samotnie przemierzać pustyni. Pomimo tego kilka grup zebranych wokół swoich zwierząt postanowiło stawić czoło burzy, jak od pokoleń czyniły shurimańskie karawany. W dali, na obrzeżach potężnego wiru, groźnie strzelały błyskawice. W przypadku tej zawieruchy plemienna tradycja może okazać się złym doradcą.
Taliyah i kobieta zostały przepchnięte przez złoty próg oddzielający Shurimę od pustyni. Ciężkie bramy zamknęły się za nimi z hukiem. Przed nimi rozciągała się dawna Shurima w całym jej splendorze. Tłum skupił się przy grubych murach obronnych, nie wiedząc, gdzie iść. Jak gdyby ludzie wyczuwali, że opustoszałe ulice miasta należą do kogoś innego.
– Jestem pewna, że twoi ludzie są w tym mieście. Większość nie oddala się od bram. Garstka najdzielniejszych odważyła się zapuścić nieco dalej. Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz – kobieta puściła dłoń Taliyah i uśmiechnęła się. – Wody i cienia, siostro.
– Tobie również wody i cienia – głos Taliyah zagłuszył gwarny tłum, w którym zniknęła kobieta.
Miasto, które przez tysiące lat milczało, zaczęło tętnić życiem. Nad nowymi mieszkańcami Shurimy czuwali strażnicy w hełmach, odziani w pustynne płaszcze w kolorze złota i szkarłatu. Choć nic złego się nie działo, to jednak miejsce to wzbudzało niepokój u Taliyah.
Taliyah dotknęła grubych murów, żeby się uspokoić. Struchlała. Kamień zaczął pulsować pod powierzchnią jej dłoni. Ból. Ogarnął ją straszliwy, oślepiający ból. Dziesiątki tysięcy głosów zastygłych w skale. Poczuła strach i męki, których doświadczyli przed śmiercią, zobaczyła cienie ich istnień wypalone w kamieniu, w głowie rozbrzmiały ich krzyki. Taliyah odsunęła rękę od muru i przewróciła się. Wiele razy odczuwała wibracje zaklęte w kamieniu, echa dawnych wspomnień. Ale to było coś zupełnie innego. Wiedza na temat przeszłości, którą właśnie posiadła, przytłoczyła ją. Powstała i dzikim spojrzeniem zaczęła wpatrywać się w miasto, które ujrzała w zupełnie nowym świetle. Poczuła jak narasta w niej poczucie wstrętu. To nie było odrodzone miasto, tylko grobowiec, który ktoś wyniósł na powierzchnię. Kiedy ostatnim razem Azir obiecywał coś mieszkańcom Shurimy, ludzie ci przypłacili to życiem.
„Muszę znaleźć swoją rodzinę”, wyszeptała.