Wystrzałowa Wariatka – Jinx
Jinx to maniakalna i porywcza kryminalistka z Zaun, która lubi siać zniszczenie bez przejmowania się konsekwencjami. Wyposażona w arsenał morderczych broni, wywołuje najgłośniejsze wybuchy i najjaśniejsze eksplozje, pozostawiając za sobą chaos i panikę. Jinx nienawidzi nudy i radośnie rozsiewa pandemonium wszędzie, gdzie się uda.
Nikt nie wie dokładnie, skąd pochodzi Jinx, ale na jej temat powstało wiele miejskich legend i opowieści. Niektórzy uważają, że to młoda członkini gangu, która wpadła w złe towarzystwo i albo dostała traumy z powodu licznych zabójstw, albo bardzo ucierpiała z rąk wrogów. A może po prostu zwariowała przez opary ze slumsów. Kilku starszych mieszkańców Zaun pamięta młodą dziewczynę, która z opisu pasuje do Jinx, ale dziewczyna, o której mówią, była zupełnym przeciwieństwem zmory Piltover. Tamta dziewczyna była urocza i niewinna, majster-klepka o ambitnych pomysłach, ale nigdy nie mogła się dostosować i kiepsko skończyła. Niektórzy powiadają, że Jinx nie jest człowiekiem, a żądnym zemsty duchem chaosu, który przybył do Piltover, aby pomścić tysiące ludzi, którzy zginęli, gdy Zaun zostało zatopione.
Jinx po raz pierwszy pojawiła się w Noc Hultajstwa, która jest ledwo tolerowaną coroczną tradycją, podczas której młodzi chłopcy i dziewczęta w całym Piltover płatają figle rodzinie i sąsiadom. Jinx wykorzystała okazję, aby dokonać pierwszego z wielu przestępstw: mosty zostały zablokowane przez szarżujące bydło uwolnione z menażerii hrabiego Mei, liczne drogi zostały wysadzone i stały się nieprzejezdne, a znaki na każdej ulicy zostały przeniesione w inne miejsce. Jinx skutecznie zasiała chaos na ulicach i doprowadziła miasto do zatrzymania. To był dobry dzień.
Strażnicy przypisali te przestępstwa gangom chempunkowym, zgarniając znanych przestępców i wysyłając ich z powrotem do Zaun. To, że innym przypisano jej maniakalne wyczyny, nie podobało się Jinx, więc postanowiła, że będzie ją widać na każdym przyszłym miejscu zbrodni. Zaczęto wspominać o tajemniczej, niebieskowłosej dziewczynie z Zaun, ale to, że nosiła ze sobą chemtechowe ładunki wybuchowe, wyrzutnię rakiet z pyskiem rekina i karabin maszynowy, uznano za brednie. W końcu jakim cudem zauńska chempunkówa mogłaby wejść w posiadanie takiego uzbrojenia?
Jej działania stawały się coraz bardziej szalone, aż w końcu Jinx zdetonowała serię ładunków wybuchowych w całym mieście. Wiele budowli sztuki miejskiej, wzniesionych przez klany Piltover, zostało zniszczonych w wyniku gigantycznych pożarów, które rozświetlały niebo aż do świtu. Ze względu na późną godzinę nikt nie został ranny, ale wielu przywódców klanów było wściekłych, że ich wspaniałe dzieła obróciły się w gruz.
Fala przestępstw Jinx trwała przez wiele tygodni, a próby złapania jej przez strażników były udaremniane na każdym kroku. Oznaczała swoje miejsca zbrodni obraźliwym graffiti i prowokującymi wiadomościami skierowanymi do najnowszej sojuszniczki Piltover w walce z przestępczością, Vi. Te jasnoróżowe tagi wreszcie ujawniły imię osoby sprawiającej kłopoty: Jinx.
Z każdym kolejnym przestępstwem rosła legenda Jinx, a mieszkańcy Zaun byli podzieleni co do tego, czy była bohaterką, która daje popalić Pilciakom, czy też niebezpieczną maniaczką, która sprowadzi na miasto oddziały strażników. Ta sytuacja stała się jeszcze bardziej realna, gdy Jinx dokonała sabotażu Słonecznych Wrót i tym samym opóźniła na kilka godzin ruch statków — przez co rządzące miastem klany straciły olbrzymie sumy pieniędzy.
Wiedząc, co dokładnie należy zdziałać, aby ich sprowokować, Jinx zaczęła robić coś, czego nie można było zignorować — sprowadziła niebezpieczeństwo na pieniądze Piltover. Namazała na ścianach Ekliptycznego Skarbca — jednego z najlepiej zabezpieczonych miejsc w Piltover — karykaturę Vi, razem z dokładnym planem co do tego, kiedy chciała go obrabować.
Niespokojne wyczekiwanie zawitało do Piltover i Zaun w ciągu tygodni poprzedzających wyznaczoną datę. Wielu wątpiło w to, że Jinx będzie na tyle odważna, że pokaże się i będzie ryzykować, że zostanie złapana. Gdy nadszedł dzień napadu, Caitlyn, Vi i strażnicy postanowili nie ryzykować i zastawili pułapkę na Jinx. Dzwonnica rozbrzmiała o wyznaczonej godzinie, ale nic się nie stało. Wyglądało na to, że Jinx stchórzyła, ale okazało się, że wyprzedza stróżów prawa o krok.
Jinx, mimo że zdawała się lekkomyślna w swoich działaniach, opracowała plan, z którego realizacją ruszyła kilka dni wcześniej. Ukryła się w zmodyfikowanej skrzyni na monety w Wieżach Celnych Słonecznych Wrót i została dostarczona do skarbca dwa dni wcześniej. Jinx była już w środku i siała zniszczenie, bazgrając swoje różowe tagi na ścianach, bujając się na żyrandolach i zostawiając wybuchowe niespodzianki w każdej skrytce.
Słysząc hałas dobiegający ze środka, Vi zorientowała się, co się dzieje, i wpadła do budynku, ignorując rozkaz Caitlyn nakazujący wspólne wejście. Wnętrza skarbców zostały zniszczone w wyniku walki, którą stoczyły w środku. W końcu Jinx i Vi stanęły naprzeciw siebie w najgłębszym i najlepiej zabezpieczonym skarbcu. Nikt nie wie, co między nimi zaszło, ponieważ w pościgu za Jinx Vi znacznie wyrwała się do przodu. Gdy zostały razem uwięzione pod ziemią, Jinx wystrzeliła rakiety w sufit skarbca i cały budynek się zawalił. Strażnicy znajdujący się na wyższych poziomach uciekli z walącego się budynku, ale Vi została uwięziona w środku. Przeżyła zniszczenie budynku tylko dlatego, że ukryła się w tej samej skrzyni, której Jinx użyła, aby włamać się do środka. W końcu udało jej się wydostać z gruzowiska i zastanawiała się, czy Jinx leżała martwa gdzieś pod spodem. Wtedy zobaczyła ostatni tag umieszczony pośród ruin — finalną prowokację, nakłaniającą Vi do złapania jej. Niebieskowłosa diablica zniknęła bez śladu, ale aby dodatkowo spotęgować obrazę, nie zabrała nawet jednej monety ze skarbca.
Jinx przez cały czas pozostaje na wolności i ciągle sprawia duże problemy w Piltover. Jej działania zainspirowały wielu naśladowców pośród chempunkowych gangów z Zaun, a także wiele występów komików, powiedzonek i tym podobnych rzeczy w obu miastach. Jej ostateczny cel (a przynajmniej jej obsesja na punkcie Vi) pozostaje tajemnicą, ale jedno jest pewne: jej przestępstwa będą trwały nadal i będą stawać się coraz zuchwalsze.
Weselna Niszczycielka
Jinx nienawidziła halek
Gorsetów też, ale uśmiechnęła się na myśl o tym, jak wykorzysta przestrzeń pod spodem skradzionej sukienki. Jej długie, niebieskie warkocze były ukryte pod absurdalnym czepkiem z piórami, który był najnowszym krzykiem mody w Piltover. Jinx dumnie kroczyła pośród gości weselnych, sztucznie się szczerząc i starając się nie zacząć krzyczeć na otaczających ją ludzi o martwym wzroku. Musiała się powstrzymywać, aby nie chwycić każdego po kolei i trochę nimi nie potrząsnąć.
Jinx przybyła tu, aby spowodować jakiś wybuch w obserwatorium na szczycie posiadłości hrabiego Sandvika, ale gdy zobaczyła, że odbywa się wesele… cóż, była to zbyt dobra okazja na urządzenie rozpierduchy, żeby ją zignorować. Hrabia nie szczędził wydatków na to, aby przyjęcie jego córki było wspaniałe. Zebrała się tu śmietanka z całego Piltover: przywódcy wielkich klanów, wychwalani artefaktorzy, a także gruby Nicodemus, który załatwił sobie zaproszenie. Prefekt Strażników wyglądał w mundurze jak wypchany Poro, z wypchniętą klatką piersiową i okrągłymi oczkami, które wpatrywały się w bogaty stół bufetowy. Muzyka grana przez niewielką orkiestrę rozbrzmiewała w sali, ale była tak powolna i pompatyczna, że Jinx zebrało się na ziewanie. Zdecydowanie wolała muzykę z Zaun — zachęcającą do tupania i wirowania, aż do porzygania.
Hexlumeny wyposażone w obracające się zoetropy i dziwnie pochylone soczewki wyświetlały wizerunki widmowych tancerzy na parkiecie, wirujących i tańczących ku uciesze śmiejących się dzieci, które nigdy nie zaznały głodu, bólu czy straty. Mimowie i artyści o zręcznych rękach chodzili pośród gości, zabawiając ich sztuczkami karcianymi. Jinx widziała lepsze. Mieszkańcy Rynku Granicznego pokazaliby im, jak się robi sztuczki.
Portrety ważniaków z Piltover wisiały na ścianach wyłożonych drewnem dębowym, inkrustowanym miedzianymi ozdobami. Mężczyźni i kobiety na obrazach spoglądali na bawiących się gości z góry z wyniosłą pogardą. Jinx pokazywała język każdemu, obok kogo przechodziła, uśmiechając się szeroko, gdy cmokali z dezaprobatą i się odwracali. Kolorowe okna zamieniały podłogę w tęczę i Jinx skakała po kolorowych kwadratach, zmierzając w kierunku stołu zastawionego tak obficie, że wykarmiłby setkę rodzin z Zaun przez miesiąc.
Minął ją wystrojony kelner niosący srebrną tacę, na której znajdowały się kieliszki wypełnione jakimś złotym, gazowanym płynem. Złapała po jednym w każdą rękę, kręcąc się z uśmiechem. Latająca piana zaplamiła sukienki i płaszcze pobliskich gości, a Jinx parsknęła śmiechem.
— Napij się! — powiedziała i wypiła to, co pozostało w kieliszkach.
Pochyliła się dziwnie i postawiła je na podłodze, tuż pod nogami zbliżających się tancerzy i wybekała początkowe nuty „Vi to Głupia Nudziara”; kawałka, który dopiero co wymyśliła. Grupa kobiet z wyższych sfer odwróciła się, aby z pogardą spojrzeć na ten ordynarny pokaz, a Jinx zasłoniła usta w drwiącym, udawanym skrępowaniu. — Zupełnie przypadkiem zrobiłam to celowo.
Żwawo ruszyła przed siebie i poczęstowała się dziwnymi rybocosiami, które zwinęła z półmiska innego kelnera. Podrzuciła je do góry i udało jej się złapać co najmniej jednego w usta. Kilka wpadło jej za podniesiony dekolt. Wyciągnęła je z radością, z jaką mieszkaniec slumsów znajduje coś lśniącego w ściekach.
— Myślałyście, że mi uciekniecie, wy wstrętne rybeńki — powiedziała, grożąc palcem każdemu kawałkowi. — Cóż, myliłyście się.
Wepchnęła sobie jedzenie do ust i poprawiła sukienkę. Nie była przyzwyczajona do noszenia takiego ciężaru na górze i roześmiała się na myśl o tym, co tam wcisnęła. Włosy stanęły jej dęba na karku i rozejrzała się. Zobaczyła mężczyznę stojącego pod ścianą sali, który uważnie się jej przyglądał. Dobrze wyglądał jak na sztywniaka i był ubrany w elegancki strój, ale to, że był strażnikiem, było tak oczywiste, że równie dobrze mógł mieć znak zawieszony na szyi. Odwróciła się i wcisnęła się głębiej między gości.
Dotarła do stołu bufetowego i głośno wciągnęła powietrze na widok olbrzymiego tortu weselnego; wspaniałego arcydzieła pokrytego różowym lukrem, bitą śmietaną oraz karmelem. Replika Wieży Techmaturgii wykonana z biszkoptu, dżemu oraz słodkiego ciasta. Jinx sięgnęła ręką, wyciągnęła chochlę z miski z ponczem i nabrała kawał biszkoptu. Zrzuciła go na podłogę, wylizała chochlę do czysta i rzuciła z powrotem na stół. Zobaczyła, że niektórzy goście przyglądają jej się dziwnie, i w odpowiedzi uśmiechnęła się w najbardziej maniakalny sposób. Być może uważali, że jest szalona. Być może mieli rację.
Jinx wzruszyła ramionami. Chrzanić to.
Sięgnęła za dekolt i wyciągnęła cztery gryzaki. Wepchnęła trzy w dziurę, którą zrobiła w torcie, a ostatniego wrzuciła do miski z ponczem.
Potem przeszła się wzdłuż stołu, wyciągnęła kolejne dwa gryzaki i umieściła je w różnych potrawach. Jeden trafił do miedzianej wazy na zupę, a drugi zastąpił jabłko w pysku świni. Jej sukienka stała się znacznie luźniejsza bez zbędnego balastu na górze, a gdy zaczęła rozsuwać boczny suwak, zauważyła przystojniaka, którego wcześniej uznała za strażnika, zmierzającego w jej stronę.
— No wreszcie — powiedziała, zauważając kolejnych czterech przebranych strażników, trzy kobiety i mężczyznę, zmierzających ku niej. — Ooo, masz ze sobą przyjaciół!
Jinx sięgnęła za plecy i rozwiązała węzeł, który utrzymywał halki wokół jej wąskiej talii. Dolna część jej sukienki spadła na podłogę, gdy jej gorset się odczepił, ku zaskoczeniu pobliskich osób.
Ubrana w różowe legginsy, szorty z pasami amunicji oraz skromną kamizelkę, Jinx zerwała czepek z głowy i rozpuściła włosy. Sięgnęła w dół i chwyciła za Rybeńkę, którą do tej pory ukrywała pod sukienką i zarzuciła ją sobie na ramię.
— Hej, ludziska! — krzyknęła, wskakując na stół i sięgając po Porażacz umieszczony w kaburze na udzie. — Mam nadzieję, że jesteście głodni…
Jinx obróciła się na pięcie i wystrzeliła wiązkę energii w gryzaka w świńskim pysku.
— Bo to żarcie jest zabójczo dobre!
Gryzak eksplodował, ozdabiając pobliskich gości kawałkami spalonego mięsa i tłuszczu. Nastąpiła reakcja łańcuchowa. Waza wystrzeliła w powietrze, zalewając gości gorącym rosołem. Poncz był następny, a po nim nastąpił punkt kulminacyjny wybuchów: tort weselny.
Trzy gryzaki znajdujące się w środku wybuchły jednocześnie i olbrzymie dzieło wystrzeliło w powietrze niczym rakieta. Prawie doleciało do szklanego sufitu, po czym zanurkowało w stronę podłogi. Ludzie rozproszyli się na boki, gdy tort eksplodował przy uderzeniu i lukrowane fragmenty rozleciały się na wszystkie strony. Wrzeszczący goście uciekali przed wybuchami, ślizgając się i upadając w kałuże lepkiego kremu wymieszanego z ponczem.
— Serio, ludziska — powiedziała Jinx, zdmuchując kosmyki niebieskich włosów z twarzy. — Te krzyki nie pomagają.
Zaczęła skakać po zniszczonym stole i wystrzeliła rakietę z Rybeńki, która wysadziła najbliższe okno. Żelazne bełty z kusz przeleciały obok niej i wbiły się w ściany, ale Jinx tylko się roześmiała, wyskakując przez okno i lądując w znajdującym się poniżej ogrodzie. Przetoczyła się i stanęła na nogach. Miała zaplanowaną drogę ucieczki, ale gdy spojrzała w kierunku wejścia do posiadłości Sandvika, zobaczyła wysoki, lśniący pierścieniojazd, który wyglądał na niezwykle zabawny do ukradzenia.
— No, tym to się muszę przejechać…
Przerzuciła Rybeńkę przez ramię i przebiła się przez oddział żołnierzy Sandvika, siadając w skórzanym siedzeniu.
— Jak to się odpala? — zapytała, wpatrując się w szereg gałek, pokręteł i przycisków na panelu kontrolnym.
— Pora na metodę prób i błędów!
Jinx pociągnęła za najbliższą dźwignię i wcisnęła największy, najbardziej czerwony przycisk, jaki znalazła. Maszyna zadrżała pod nią, wydając z siebie przeciągłe wycie i brzęczenie narastającej mocy. Błękitne światło zalśniło wokół krawędzi szerokiego dysku, gdy główne drzwi posiadłości otworzyły się z hukiem. Krzyczący ludzie kazali jej się zatrzymać. Tak jakby miało do tego dojść! Stabilizatory wycofały się do wnętrza lśniącej ramy i Jinx roześmiała się maniakalnie, gdy dyskocykl wystrzelił naprzód niczym SuperMegaRakieta Śmierci, opuszczając posiadłość.
— Na razie! — krzyknęła przez ramię. — Świetna impreza!
Szaleniec z Zaun – Dr.Mundo
Kompletnie szalony, bezwzględnie morderczy i przerażająco fioletowy Dr Mundo jest powodem, dla którego większość mieszkańców Zaun nie wychodzi z domów po zmroku. Ten potwór zdaje się pragnąć tylko bólu — zarówno wyrządzać, jak i doświadczać. Wymachując gigantycznym tasakiem niczym piórkiem, Mundo słynie z chwytania i torturowania mieszkańców Zaun w celu przeprowadzenia na nich „operacji”, które zdają się nie mieć żadnego celu. Jest brutalny. Jest nieprzewidywalny. Chodzi, gdzie chce. I, technicznie rzecz biorąc, nie jest doktorem.
Po Zaun krążą różne historie dotyczące pojawienia się fioletowego szaleńca. Niektórzy powiadają, że pierwszy raz widzieli go jako malca. Raczkował przez targ w Piltover i obrzydzał arystokratów swoim paskudnym odorem. Inni twierdzą, że urodził się w Zaun i spędził pierwsze lata życia, taplając się w kanałach i dusząc małe zwierzęta. Jedna rzecz jest pewna: gdy miał około trzech lat, pojawił się na progu Zakładu Psychiatrycznego w Zaun dla Nieodwracalnie Popsutych.
Inni pacjenci zakładu trzymali się od niego z daleka, ale pracownicy byli zafascynowani chłopcem. Patrzyli na niego nie jak na dziecko, które trzeba wychować, ale jak na pacjenta — kogoś, kogo trzeba przebadać. Dlaczego był fioletowy? Kto mógł przetrwać poród tak wielkiego dziecka?
W ciągu roku od jego przybycia lekarze zdali sobie sprawę, że jego skóra nigdy nie zmieni koloru. Gdy miał cztery lata, odkryli jego niesamowitą siłę, gdy przez pomyłkę zmiażdżył tchawicę sanitariusza, gdy ten nie przyniósł mu ulubionego cukierka (czyli paznokci ze stóp). Gdy Mundo miał sześć lat odkryli, że jego stosunek do bólu był… niezwykły. Delikatnie powiedziawszy.
Mówiąc dokładniej, Mundo nie przejmował się bólem. Co więcej, poszukiwał go. Jeżeli zostawiono go bez opieki, wbijał sobie ostre rzeczy w ramiona. Jeżeli umieszczono go w pobliżu innych pacjentów, w ciągu kilku minut dawało się słyszeć okrzyki bólu wydawane przez jednego z nich, a czasem także przez samego Mundo.
Wkrótce pracownicy zakładu znudzili się jedynie obserwowaniem Mundo. Stwierdzili, że nadszedł czas na rozpoczęcie eksperymentów. Nie wiadomo, czy rozpoczęli eksperymenty z medycznej ciekawości, pragnienia dokonania naukowego odkrycia, czy też zwykłej nudy. Niezależnie od powodów, lekarze dołożyli wszelkich starań, aby jak najlepiej poznać fioletową niewiadomą, która stała przed nimi.
W ciągu następnych kilku lat sprawdzali jego odporność na ból. Wtykali mu igły pod paznokcie, a on się śmiał. Przykładali mu do stóp rozgrzane żelazo, a on zasypiał. Wkrótce naukowa ciekawość została zastąpiona frustracją: niezależnie od tego, co robili, nie mogli spowodować u niego negatywnej reakcji na ból i nie mieli pojęcia dlaczego. Nie był to jedyny powód — nieważne, jakby go nie zranili, wszystkie rany goiły się w ciągu kilku godzin.
Nastoletnie lata Mundo upłynęły pod znakiem całkowitej izolacji i rutynowych tortur.
Nigdy nie był szczęśliwszy.
Zaczął uznawać doktorów za wzory do naśladowania. Jeżeli życiową pasją Mundo był ból, to miało to miejsce w wyniku działań doktorów: niezliczone próby przekroczenia jego granicy bólu stawały się coraz bardziej przesadzone, wliczając w to zanurzanie jego stóp w kwasie lub rzucanie mu w twarz mięsożernymi robakami.
Lekarze z zakładu początkowo byli rozbawieni, gdy fioletowy nastolatek zaczął mówić o sobie nie „Mundo”, lecz „Doktor Mundo”.
Potrafił ukraść strzykawkę sanitariuszowi i wypełnić ją mieszaniną soku z jagód, który dostał na śniadanie, oraz licho wie czym wprost ze swojego nocnika. — Mundo tworzyć leki! — stwierdzał z zadowoleniem, a następnie wstrzykiwał sobie mieszankę w czoło.
Jednakże z czasem Mundo stał się znudzony eksperymentowaniem na sobie.
Dużo później wiele osób zastanawiało się nad jego motywacją. Niektórzy zakładali, że mścił się za lata tortur, na jakie wystawili go pracownicy zakładu. Inni myśleli, że był tylko psychopatycznym potworem bez jakiegokolwiek poczucia moralności.
Prawda jednak była znacznie prostsza: Mundo postanowił, że nadeszła pora, aby przetestować swoje badania w praktyce.
Pewnej nocy Mundo zakradł się do kuchni. Tam znalazł olbrzymi tasak. Z „lekarskim” ostrzem w dłoni zaczął chodzić od pokoju do pokoju, „operując” na każdym „pacjencie” jakiego znalazł, podczas „leczenia” nie kierując się żadną logiką poza tym, co by go najbardziej bawiło w danej chwili.
O świcie wszystkie osoby w zakładzie były „wyleczone” — za wyjątkiem Mundo.
Chciał założyć kitel lekarski zabrany jednej z ofiar, który rozdarł się od jego mięśni, kiedy tylko narzucił go na swoją gigantyczną sylwetkę. W końcu spełnił swoje marzenie. Był doktorem! Jako nowy przedstawiciel znanego i szanowanego zawodu, musiał podzielić się swoją wiedzą medyczną z resztą świata. Jego praca dopiero się rozpoczynała.
Mundo przebił się przez zamknięte drzwi zakładu i stanął na schodach, na których pozostawiono go wiele lat temu. Kroczył ulicami Zaun raźnym krokiem i z uśmiechem na ustach.
Lekarz rozpoczął swój dyżur.
Nigdy nie szkodzić
— Minąć trochę czasu — pomyślał Mundo, dotykając swojego olbrzymiego, fioletowego języka, który zwisał z jego paszczy niczym skazaniec z szubienicy — od kiedy Mundo złożyć wizytę domową.
Wstał z łóżka (dużego, drewnianego pudła wypełnionego nożami i gwoździami), umył zęby (za pomocą pilnika) i zjadł śniadanie (kota). Mundo był pełen energii. Czuł, że żyje.
Dziś był wspaniały dzień na praktykowanie sztuki lekarskiej.
Pierwszego pacjenta zobaczył, kiedy ten handlował shimmerkulkami przed Warsztatem Kończyn Rankera. Chodził w kółko, krzycząc do pobliskich przechodniów, jak to shimmerkulki mogą sprawić, że wywrócą oczami, i jeżeli nie kupią ich natychmiast, dokładnie w tej chwili, to są skończonymi idiotami, a poza tym — czy ty właśnie nie spojrzałeś na niego z pogardą? Bo on może zabić ciebie, twoją rodzinę i rodzinę twojej rodziny.
Mundo wyjął swój notatnik, którego używał do zapisywania informacji o swoich pacjentach, zarówno byłych jak i obecnych. Notatnik był duży, żółty i istniał w jego głowie.
— Pacjent wykazuje oznaki szaleństwa — napisałby Mundo, gdyby nie bazgrał tłustym paluchem w powietrzu. — Możliwe zarażenie układu nerwowego śródczaszkowym wirusem — mógłby napisać, gdyby był zdolny do takich rozbudowanych myśli.
— MUNDO DOBRZE WYLECZYĆ GŁOWĘ I RYŁO — powiedział do siebie.
Rank miał właśnie zamiar spakować shimmerkulki i udać się do domu na spoczynek. Potrzebował nowych butów. Te, które nosił, obcierały mu stopy podczas chodzenia, a czy po ciężkim dniu pracy nie zasłużył na miękkie, skórzane buty?
Gdy Rank nad tym myślał, wielki, fioletowy potwór wyskoczył na niego z cienia, krzycząc: — MUNDO MIEĆ WYNIKI TWOICH BADAŃ KRWI.
Mundo zostawił swojego pacjenta mniej więcej w tym samym stanie, w jakim go zastał (z wyjątkiem kilku kończyn) i udał się do Commercia Fantastica, targowiska, na którym można dostać głównie mechaniczne zabawki. Większość sklepów była zamknięta, ale Mundo zobaczył idącego ulicą samotnego Zaunitę, zataczającego się w tę i z powrotem. Zaunita śpiewał piosenkę o piękności z Piltover oraz o nieśmiałym chłopaku z podziemnego miasta, który ją kochał, tylko że zapomniał większości słów za wyjątkiem „wielkie oczy” i „on jej to dał”. W ręce trzymał pustą butelkę i wyglądał, jakby nie kąpał się od miesięcy.
Czy ten mężczyzna był chory na tę samą chorobę, co handlarz shimmerkulkami? Czy to był wirus? Groził wybuch epidemii? Mundo musiał działać szybko.
Mężczyzna zdecydowanie potrzebował pomocy medycznej.
— TY WZIĄĆ DWA I POROZMAWIAĆ Z MUNDO RANO — powiedział fioletowy potwór, ciskając tasakiem w plecy pijaka.
Mundo zszedł do slumsów Zaun. Jeżeli po mieście szalał wirus, istniała duża szansa, że wywodzi się stąd. Gdzieś tu musiał przebywać pacjent zero. Gdyby tylko udało mu się uzdrowić pierwszego chorego, Mundo był pewien, że będzie w stanie wyleczyć resztę Zaun.
Jednak jak Mundo miał odnaleźć tego jednego pacjenta w slumsach? Jakie kroki powinien podjąć, aby odizolować, poddać kwarantannie i wyleczyć najbardziej cierpiących Zaunitów? Jak miał…
Mundo coś usłyszał. Kroki i rytmiczne uderzanie metalu o metal.
Podążał za hałasem najostrożniej i najciszej jak mógł — nie chciał przestraszyć pacjenta, żeby nie uciekł i nie zaraził jeszcze większej liczby ludzi — i znalazł dokładnie to, czego szukał.
Młodego chłopca. Nie miał więcej niż piętnaście lat. Miał białe włosy i w ręku trzymał metalowy przedmiot przypominający miecz. Na twarzy miał wytatuowane coś przypominające klepsydrę. Może to było ostrzeżenie? Symbol oznaczający, że nie należy się do niego zbliżać pod żadnym pozorem?
Mundo wiedział, że go odnalazł. Pacjent zero.
To byłaby skomplikowana operacja, wymagająca umiejętności, planowania, olbrzymiej uwagi i…
— TY MÓC POCZUĆ LEKKIE UKŁUCIE — powiedział potwór, rzucając się na pacjenta zero. Jego olbrzymia postać leciała w powietrzu z tasakiem w dłoni i jęzorem powiewającym na wietrze.
Chłopak był zaskoczony, ale nie był nieprzygotowany. Każdy mieszkający w slumsach wiedział, że trzeba być zawsze gotowym na kłopoty, a chłopak miał dużo czasu na przygotowanie się.
Można powiedzieć, że dysponował nieskończonym czasem.
Nie było wątpliwości: to będzie bardzo problematyczny pacjent.
Nie odpowiedział na żadne z pytań Mundo dotyczących historii medycznej i ciągle wymigiwał się przed przyjęciem lekarstwa. Bez przerwy się powtarzał (być może cierpiał na amnezję?) i w żaden sposób nie szanował autorytetu Dr. Mundo.
Dwójka szamotała się w związku z chorobą chłopaka przez tyle czasu, że wydawało się, że minęły godziny. Mundo wydawało się, że przedstawił rozsądne argumenty co do leczenia, ale chłopak ciągle unikał prób udzielenia pomocy przez doktora.
Mundo w końcu miał dość kłótni z chłopakiem. Postanowił podjąć ostateczną próbę leczenia, posługując się skalpelem ze sprawnością godną demaciańskiego fechmistrza. Słowa jego przysięgi lekarskiej — MUNDO NAPRAWIĆ WSZYSTKO, MUNDO LECZYĆ NA MAKSA — raz za razem rozbrzmiewały w jego głowie. Pragnienie wyleczenia chłopaka przepełniło go determinacją.
Machnął z całej siły.
Leczenie zakończyło się sukcesem.
Jednakże w jakiś sposób, efekt leczenia został cofnięty. Całe dobro, jakie Mundo osiągnął podczas ostatniej próby uzdrowienia, zniknęło. Ku zaskoczeniu Mundo, chłopak uciekł, całkowicie niewyleczony.
Mundo aż ryknął z poirytowania.
— DLACZEGO MUNDO NIE MÓC URATOWAĆ WSZYSTKICH? — zawołał ku niebu.
Nie każda operacja kończy się sukcesem. Mundo musiał to przyznać, jednakże postanowił skupić się na pozytywach. Poza ostatnim pacjentem pomógł wielu ludziom. Pracował przez cały dzień i nadeszła pora na odpoczynek.
Gdy słońce wzeszło, Mundo udał się do domu i położył do łóżka. Kto wiedział, co przyniesie jutro? Kolejnego pacjenta do uzdrowienia. Kolejną epidemię do powstrzymania.
Praca doktora nigdy się nie kończyła.
Wielki Golem Parowy – Blitzcrank
Blitzcrank to olbrzymi, praktycznie niezniszczalny parowy golem, pierwotnie stworzony z myślą o pozbywaniu się trujących odpadów w Zaun. Jednak wyewoluował i teraz bezinteresownie wykorzystuje swoją siłę oraz wytrzymałość, aby chronić innych. Zdolny przejrzeć fałszywe spojrzenia i sztuczki rusza, aby pomagać potrzebującym.
Wkrótce po powstaniu hextechu wynalazcy i naukowcy przybyli do Zaun, czyli miejsca, gdzie mogli eksperymentować z niebezpiecznymi materiałami, nie przejmując się surowymi regulacjami i zasadami obowiązującymi w Piltover. Ich eksperymenty często kończyły się katastrofami, które niszczyły całe budynki, a toksyny wyciekały na pobliskie ulice. Zespół z Akademii Techmaturgii stworzył parowe golemy, które mogły usuwać niebezpieczne materiały, co było uważane za zadanie zbyt niebezpieczne nawet dla najbardziej zdesperowanych Zaunitów.
Golemy pracowały niezmordowanie na ulicach, przenosząc odpady do ciągle rosnącej liczby wysypisk na terenie całego miasta. Jednakże nawet pośród tak wytrzymałych maszyn zdarzały się wypadki i automaty były często odsyłane do Akademii w kawałkach. Transportowanie śluzu w Zaun nie było łatwym zadaniem, a żrące chemikalia z czasem osłabiały ich metalowe ciała.
Młody, ambitny wynalazca, znany jako Viktor, pragnął stworzyć wytrzymałą maszynę, która mogła sprzątać skuteczniej i nie być narażona na drogie naprawy. Zebrał zepsute części z wycofanych golemów, unikając bardziej eleganckich części, popularnych pośród jego kolegów. Wykorzystując niechciane materiały Viktor stworzył bardziej wytrzymałą maszynę.
Swój twór nazwał Blitzcrankiem, mając nadzieję, że golem szybko pozbędzie się wszelkich odpadów i stanie się czymś więcej niż tylko kupą odrzuconych części. Po wpojeniu Blitzcrankowi nieustającej chęci wspierania mieszkańców Zaun poprzez usuwanie szkodliwych toksyn, Viktor wysłał go do slumsów, aby niósł pomoc.
Golem wziął sobie do serca ideologię Viktora, wierząc, że poświęcenie oraz altruizm przyczynią się dla dobra miasta. Blitzcrank dołączył do innych sprzątających maszyn, działając na terenach, które znacznie wykraczały poza zwykłe obszary zanieczyszczenia. Dzielnie sprzątał najbardziej brudne dzielnice, bez potrzeby wracania do Akademii na naprawy.
Gdy Blitzcrank natrafiał na inne zagrożenia dla obywateli, zaczynał tworzyć coraz bardziej ambitne plany dla swojej grupy golemów, aż nie zorientował się, że jego własny projekt był bardzo ograniczony i jego działania nie mogły wykraczać poza sprzątanie chemicznych odpadów. Pewnej nocy pożyczył cenne pudełko z narzędziami Viktora i otworzył swój silnik parowy. Zmienił konfigurację mechaniki i usunął wszystkie ograniczenia funkcji, aby mógł jeszcze lepiej służyć miastu.
W ciągu kilku tygodni Blitzcrank zorganizował ewakuacje całych dzielnic, aby uchronić ludzi przed toksycznymi oparami, pokierował systemem dystrybucji jedzenia w celu usprawnienia jego wydajności, a także naprawił skomplikowany system filtracji, co pozwoliło dostarczać czystą wodę do miejskiej studni. Z każdym dobrym uczynkiem poczucie celu Blitzcranka rosło i zyskał świadomość, co nie udało się żadnemu innemu golemowi.
Viktor zauważył niezwykłe zmiany w swoim tworze i postanowił odtworzyć wrażliwość i samodzielność Blitzcranka u innych maszyn. Jednak Blitzcrank nigdy nie ujawnił, co doprowadziło do jego przebudzenia, a bez tej wiedzy Viktor nie był w stanie nic zrobić.
Blitzcrank bez przerw wędrował po ulicach Zaun, ponieważ ktoś mógł być w potrzebie. Pomagał nie tylko ludziom, ale także zwierzętom i zepsutym maszynom. Gdy pożar zniszczył wieżę zegarową Davoran, uratował rodzinę mechaników oraz ich czarnego kota dzięki swojemu mechanicznemu ramieniu, a po drodze zatrzymał się, aby zabrać małą mechaniczną tancerkę z pokoju dziecka.
Żadne zadanie nie było zbyt błahe dla parowego golema — w ciągu jednego dnia potrafił powstrzymać rabunek, złapać lodowy owoc dziecka i uchronić go przed upadnięciem na ziemię oraz odstawić do cyrku zagubionego Poro, aby nie wpadł pod zepsuty velocipod.
W miarę upływu czasu Blitzcrank dowiedział się, że niektórzy ludzie, którym kiedyś pomógł, zapadli na poważną chorobę w wyniku zatrucia szkodliwymi chemikaliami. Zdenerwowany tym, że nie może im pomóc, zwrócił się do swojego twórcy. Viktor, który był zainteresowany ewolucją ludzkości poza okowy śmiertelności, był chętny do pomocy. Obiecał Blitzcrankowi, że dzięki swoim badaniom techmaturgicznym będą w stanie pokonać śmierć.
Blitzcrank przekonał jedną z rodzin, aby spróbować pomysłu Viktora i pracował ze swoim twórcą nad zamontowaniem w ich ciałach maszynerii, która miała pozbyć się choroby.
Z początku wszystko było dobrze i ludzie odzyskali sprawność, którą utracili w wyniku choroby. Jednak po kilku miesiącach cieszenia się dobrym zdrowiem, ich ciała zaczęły słabnąć. Viktor i Blitzcrank pracowali bezustannie, aby spróbować znaleźć lekarstwo, ale ich starania tylko opóźniły nieuniknione. Cała rodzina zmarła.
Zasmucony porażką Blitzcrank wiedział, że w taki sposób nie pomoże ludziom. Odszedł od swojego twórcy, mając nadzieję, że uda mu się wprowadzić w życie olbrzymią zmianę i poprawić życie mieszkańców Zaun.
Podczas gdy niektórzy postrzegają Zaun jako chaotyczne miejsce, w którym szalone eksperymenty i bezprawie można spotkać na każdym kroku, Blitzcrank widzi tylko nieskończone możliwości. Przeszukuje Zaun, by znaleźć sposoby na wprowadzanie dobrych zmian, szczególnie skupiając się na ludziach zapomnianych lub odrzuconych przez społeczeństwo. Blitzcrank wierzy, że dzięki odrobinie smaru, Zaun stanie się najwspanialszym miastem w całym Valoranie.
Pomoc ponad wszystko
Przed oczami majaczy mi okrągłe wnętrze Wyjącego Podnośnika, pękające od niezliczonych zębatek i skomplikowanego żelastwa. Zdaniem niektórych, Wyjący Podnośnik zawdzięcza swoją nazwę żelaznemu wilkowi, górującemu na jego wierzchołku. Inni przysięgają, że w kabinie straszy duch służącego, który gdy podnośnik zabiera go w górę, daleko od jego dawno utraconej miłości z Zaun, lamentuje żałośnie, a jego głos wstrząsa metalowym rdzeniem mechanizmu. Wielu Piltowian żyje jednak w przekonaniu, że nazwa nie znaczy nic ponad oczywiste skojarzenie z wiatrem świszczącym w rozpadlinach pod miastem.
Dla mnie ten ryk to więcej niż samotny płacz. To polifonia różnych dźwięków, melodyjne połączenie tysiąca wyjątkowych nut. Dlatego coś stale ciągnie mnie ku tej machinie.
Wielopoziomowa winda wspierana przez trzy poziome belki, rozpięte na całą wysokość miasta, zniża się do poziomu Promenady, zwalnia i, przechylając się, zatrzymuje.
— Przystanek Promenada, wysiadać — ogłasza głosem wzmocnionym przez megafon konduktorka. Mówiąc, poprawia masywne gogle. — Targowisko przygraniczne, Uniwersytet Techmaturgii, centrum ogrodnicze.
Pasażerowie strumieniami wylewają się z kabiny. Tysiące podróżujących przemieszczają się pomiędzy poszczególnymi piętrami. Kupcy w drodze na nocne bazary Zaun, robotnicy wracający do domu, by odpocząć, bogaci Zaunici odwiedzający kwitnące nocą pod szkłem ogrody. I pozostali, nierzucający się w oczy pasażerowie, którzy postanowili zamieszkać w Podnośniku. Obserwuję ich. To ukrywające się w mroku szczury, zające i elektrycznie zielone żuki.
Czasem po prostu schodzę do slumsów poniżej szczeliny, ale dziś zatęskniłem za harmonijnym piskiem Podnośnika.
Zamiast wejść do środka, huśtam się po zewnętrznej stronie kabiny, zaczepiając się o najniżej umieszczony pręt, gdzie prążkowana rama dochodzi do szklanego okna. Kiedy wspinam się na Podnośnik, mój metalowy pancerz brzęczy, wzbudzając zainteresowanie wśród współpasażerów i dziwny grymas na twarzy konduktorki. Z każdym dniem coraz lepiej rozpoznaję znaczenie ludzkich min.
Większość podróżuje wewnątrz kabiny, by uniknąć zimna i pyłu, ale tylko na zewnątrz można poczuć gwizd pary i usłyszeć przyjemny dla ucha szczęk metalowych elementów, które zamieniając się miejscami, umożliwiają nam zanurzenie się w Zaun. Poza tym mam pewne trudności z wpasowywaniem się w większość drzwi.
Mały chłopiec kurczowo trzymający rękę swego ojca szabrownika gapi się na mnie przez okno. Mrugam do niego, a jego usta rozchylają się w grymasie, który uznaję za zdziwienie. Dzieciak chowa się za plecami rodzica.
— Jazda w dół — oznajmia konduktorka. Dzwoni dzwonkiem i zmienia numery na czerwonym pudełku. Czuję, jak komendy przepływają po kablach wprost do silnika machiny.
Żelazne wierzchołki wież Zaun i zielone dachy szklarni ogrodowych mienią się przygaszonym światłem tuż pod nami. Podnośnik trzeszczy i skrzypi, w miarę jak korba obraca się w dół, opierając na trzech filarach obciążonych żelazem, metalem i szkłem. Z górnej rury strzela para.
Szabrownik i jego syn patrzą, jak muzyk stroi swoją czterostrunową lutnię. Rozchodzą się pierwsze dźwięki melodii. Jej ton synchronizuje się z klekotem zębatek i furkoczącym mechanizmem Podnośnika. Ojciec wybija stopą rytm. Żuk strzela szczypcami, ledwie uratowanymi spod ciężkiego buta mężczyzny. Grupa chempunków spokojnie opiera się o ścianę, odpoczywając po kolejnej szaleńczej eskapadzie przez miasto.
Zniżając się, Podnośnik furkocze feerią dźwięków. Podziwiam otaczającą mnie symfonię i nieświadomie zaczynam nucić wespół z bardziej dźwięcznymi tonami. Rytm zaczyna przenikać moje ciało; zastanawiam się, czy otaczający mnie podróżni mają podobne odczucia.
— Antresola — zakrzykuje konduktorka w miarę, jak Podnośnik zaczyna zwalniać. Tym razem wysiada dwójka kurierów z paczkami szczelnie omotanymi dratwą, grupa badaczy chemtechu i tłum chemhandlarzy. Na pokładzie pojawia się wesoła gawiedź Zaunitów z dzielnicy teatralnej.
— W dół — rzuca konduktorka, dzwoniąc, a Wyjący Podnośnik wtóruje jej warkotem. Podnośnik opada, a okna zachodzą mgłą od pary wydobywającej się z rur. Kropelki wody przenikają przez moją metalową klatkę piersiową, a klekotanie maszyny i kłęby pary kolejny raz rozpoczynają przedstawienie.
Wtem da się słyszeć mruczenie zakłócające harmonię dźwięków. Wibracje są ledwie słyszalne, ale ja już wiem, że coś jest nie tak. Jak gdyby nigdy nic Podnośnik opuszcza się w dół do czasu, gdy nagły zgrzyt i łomot przerywają idealny rytm.
Mimo że nigdy nie miewam snów, wiem, że tak raptowne zakłócenie cyklu to największy koszmar każdej maszyny.
Poruszająca się ruchem spiralnym zębatka blokuje się. Trący o nią żelazny wspornik kabiny wydaje okropny zgrzyt. Stawką jest życie wielu pasażerów. Czuję ból, z jakim maszyna desperacko szuka oparcia w belkach wspierających konstrukcję. Cała waga Podnośnika zawisa na uginających się kolumnach, a kabina przechyla się pod kątem. W miarę jak nity wyskakują z łączeń, metalowe elementy się rozchodzą.
Przez chwilę całość chybocze się, a potem zaczyna spadać.
Z kabiny dochodzą krzyki pasażerów, którzy próbują chwytać się prętów. To zupełnie innego rodzaju wycie.
Chwytam się mocniej najniższej platformy. Drugą rękę wyciągam w kierunku jednej z trzech pionowych belek strukturalnych. Żelazne kolumny są śliskie od pary. Do uchwycenia belki zabrakło mi kilku centymetrów. Wycofuję rękę i próbuję ponownie, celując w drugą belkę. Z moich pleców bucha para. Kolejne pudło.
Czas zwalnia. Widzę jak chempunki przytulają się do parapetu, a zielone żuki wylatują przez otwarte okno. Szabrownik i jego syn wspierają się na szybie, która pęka pod ich ciężarem. Chłopiec przewraca się, przejeżdża palcem po ramie i wypada.
Wystawiam ramię, by go złapać.
— Trzymaj się! — mówię.
Dziecko wpija się w pancerz na moich plecach.
Kolejny raz wyrzucam rękę w kierunku belek i tym razem udaje mi się chwycić metal. Zgrzyt metalu natęża się, w miarę jak wzmacniam uścisk. Czuję, jak kabina ciągnie moją drugą rękę w dół z taką siłą, że obawiam się, czy moje stawy to wytrzymają. Zawieszony w powietrzu staram się zacieśnić uchwyt.
Olbrzymi wstrząs szarpie moją ręką — kabina przestaje spadać. Nagłe zatrzymanie szarpie wagonikiem. Jedyne, co go teraz trzyma, to moja ręka. Maluch na moich plecach drży.
Podnośnik zawisa ponad budynkami slumsów, jakieś piętnaście metrów nad ziemią. Słyszę odgłos zazębiających się metalowych płyt nadwyrężonych ogromnym ciężarem. Z całych sił staram się wytrzymać. Jeśli nie dam rady, Podnośnik i jego pasażerowie polecą w dół.
Nie zwalniając uścisku, powoli zsuwam rękę trzymającą belkę. Spadamy około trzech metrów w dół, a kabina chwieje się niebezpiecznie.
— Przepraszam! — krzyczę. W momentach kryzysowych ludzie cenią sobie wyrazy empatii.
Muszę spróbować raz jeszcze. Najważniejsze to nie tracić sił.
Delikatnie zwalniam uścisk na kolumnie i z przeszywającym uszy zgrzytem zaczynamy powoli ześlizgiwać się ku ziemi. Słychać jęk zacieśniających się zaworów.
W miarę jak opuszczamy się ku slumsom, pasażerowie naśladują ten pomruk. Potykając się o elementy kabiny, szukają oparcia w sobie nawzajem.
Siedzący mi na plecach maluch kurczowo trzyma mnie za szyję i oddycha szybko. Moje ręce furkoczą, kiedy składam je i obniżam się, by mógł bezpiecznie zejść. Rzuca się w objęcia ojca, który go tuli.
Z Podnośnika wychyla się konduktorka, patrzy na mnie i mówi:
— Uratowałeś nas wszystkich! — Jej głos drży. Jest oszołomiona. — Dziękujemy.
— Ja tylko wypełniam swój obowiązek — odpowiadam. — Cieszę się, że nic wam się nie stało. Miłego dnia.
Konduktorka uśmiecha się, a potem zwraca ku tłumowi Zaunitów, którzy się zebrali, by pomóc pasażerom i rozpocząć naprawę. Dziewczyna z grupy chempunków trzyma lutnię, której właściciel stara się wyczołgać z kabiny. Kilku Zaunitów z dzielnicy teatralnej próbuje uspokoić jakiegoś staruszka.
Dwóch hexmechaników zmierza w moim kierunku, a ja wskazuję im personel medyczny, który właśnie rozstawia stanowisko naprawcze. Szepty pasażerów i świszczące pomruki uszkodzonej maszyny mieszają się w moich uszach z kipiącym hałasem slumsów. Silnik parowy zamknięty w mojej klatce piersiowej wtóruje im, efektem czego jest wydobywający się ze mnie gwizd.
Chłopiec odwraca się i nieśmiało macha w moim kierunku
Odmachuję mu.
Maluch zaczyna biec za ojcem — jego buty rytmicznie uderzają o bruk. Ruchome koła i zębatki klekoczą we wnętrznościach Wyjącego Podnośnika. Zielony żuk strzela szczypcami, miarowo wpisując się w ich uderzenia. A potem wzbija się w powietrze i znika w slumsach.