logo

Opowieść Yoricka skrywa sekrety cieni

Wyspy Cienia

Ziemia, znana obecnie jako Wyspy Cienia, była niegdyś piękną krainą, lecz została ona zniszczona przez magiczny kataklizm. Czarna Mgła nieustannie spowija wyspy, a tamtejsza ziemia jest spaczona — wręcz splugawiona — złowrogą magią. Dotknięcie Wysp Cienia przez żyjące istoty powoli wysysa z nich życie, co z kolei przyciąga nienasycone, drapieżne duchy zmarłych. Ci, którzy poniosą śmierć w Czarnej Mgle, zostają skazani na wieczną włóczęgę po tej smętnej krainie. Co gorsza, moc Wysp Cienia z roku na rok zyskuje na sile, pozwalając cieniom nieśmierci rozszerzać swą dziedzinę i zbierać żniwo dusz w całej Runeterze.

Yorick

„Te wyspy… Ależ straszliwie wyją”.

Yorick, ostatni ocalały z dawno zapomnianego zakonu religijnego, jest zarówno błogosławiony, jak i przeklęty mocą władania nad nieumarłymi. Uwięziony na Wyspach Cienia, jego jedynymi towarzyszami są gnijące zwłoki i wyjące duchy, które gromadzi u swego boku. Potworne działania Yoricka skrywają jednak szlachetny cel − chce uwolnić swój dom od klątwy Zrujnowania.

Nawet gdy był dzieckiem, nie miał normalnego życia. Wychował się w wiosce rybackiej położonej u wybrzeży Błogosławionych Wysp i od zawsze pragnął zyskać aprobatę. Podczas gdy większość jego rówieśników bawiła się w chowanego, młody Yorick miał innych przyjaciół – duchy niedawno zmarłych osób.

Z początku był przerażony swoją zdolnością do widzenia i słyszenia umarłych. Za każdym razem, gdy ktoś zmarł w wiosce, Yorick oczekiwał w nocy na mrożący krew w żyłach płacz nowego gościa. Nie rozumiał, dlaczego postanawiają go nawiedzać i dlaczego jego rodzice uważają duchy za nocne koszmary.

Z czasem zorientował się, że dusze nie chcą go skrzywdzić. Były po prostu zagubione i chciały odnaleźć drogę do zaświatów. Ponieważ tylko Yorick je widział, postanowił być ich przewodnikiem, aby odprowadzać je na spotkanie z wiecznością.

Zadanie było zaprawione kroplą goryczy. Yorick odkrył, że odpowiadało mu towarzystwo duchów, ale odprowadzenie każdego na spoczynek oznaczało pożegnanie się z kolejnym przyjacielem. Dla zmarłych był zbawcą, ale dla żywych − pariasem. Mieszkańcy wioski widzieli tylko małego chłopca, który rozmawiał z ludźmi, których nie było.

Opowieści o wizjach Yoricka wkrótce dotarły poza jego wioskę i zwróciły uwagę niewielkiego zakonu mnichów, który miał swoją siedzibę w centrum Błogosławionych Wysp. Jego wysłannicy wyruszyli na wyspę Yoricka, mając nadzieję, że chłopak przysłuży się wierze.

Yorick zgodził się wyruszyć do klasztoru, gdzie poznał nauki Bractwa Zmierzchu oraz prawdziwe znaczenie ich urzędu. Każdy z mnichów nosił ze sobą łopatę, która była symbolem jego służby, mającej na celu przeprowadzanie obrzędów pogrzebowych, które gwarantowały, że dusze się nie zgubią. Każdy z braci nosił ze sobą fiolkę wody ze świętego źródła Błogosławionych Wysp. Te Łzy Życia przypominały o obowiązku mnichów do uzdrawiania żywych.

Jednakże niezależnie od tego, jak bardzo próbował, Yorick nigdy nie został zaakceptowany przez pozostałych mnichów. Dla nich był tylko namacalnym dowodem rzeczy, które powinny być poznane wyłącznie dzięki wierze. Gardzili nim, ponieważ z łatwością dostrzegał to, co oni próbowali pojąć przez całe życie. Odepchnięty przez swoich braci, Yorick znów stał się samotny.

Pewnego ranka, gdy zajmował się swoimi obowiązkami na cmentarzu, dostrzegł smolistoczarną chmurę, która przetaczała się przez Błogosławione Wyspy, pożerając wszystko na swojej drodze. Próbował uciekać, ale chmura szybko go pochłonęła i uwięziła pośród cieni.

Wszystkie żyjące rzeczy dookoła Yoricka poczęły zwijać i skręcać się, spaczone mroczną magią Czarnej Mgły. Ludzie, zwierzęta, a nawet rośliny zmieniały się w paskudne i koszmarne karykatury samych siebie. Z wijącego się wokół niego powietrza dobiegały szepty, a jego bracia zaczęli zrywać fiolki z uzdrawiającą wodą z łańcuszków na szyjach, jakby sprawiały im one olbrzymi ból. Chwilę później Yorick obserwował w przerażeniu, jak dusze mnichów były wyrywane z ich ciał i opuszczały zimne i blade zwłoki.

Pośród cichych krzyków braci Yorick słyszał głosy dobiegające z mgły.

– Zdejmij to. Dołącz do nas. Staniemy się jednością.

Poczuł, jak jego palce zaciskają się na fiolce wiszącej na szyi. Zbierając całą swoją odwagę, Yorick odsunął ręce od krtani i rozkazał wyjącym duszom, aby ucichły. Czarna Mgła skręciła się i otoczyła go ciemnością.

Gdy Yorick się przebudził, wiatr się uspokoił, a niegdyś żyzne ziemie zamieniły się w potworny wizerunek Wysp Cienia. Pojedyncze nitki Czarnej Mgły przyczepiły się do niego, próbując opanować jedyną żywą rzecz, która nie została spaczona. Gdy Mgła go owinęła, zauważył, że nagle odbiła się od fiolki wiszącej na jego szyi. Yorick chwycił świętą wodę, zdając sobie sprawę, że to ona utrzymała go przy życiu.

W ciągu następnych dni Yorick przemierzał wyspy w poszukiwaniu ocalałych, ale natrafiał tylko na powykręcane szczątki tego, co niegdyś żyło. Wszędzie, gdzie dotarł, widział przeklęte duchy powstające z ciał zmarłych.

Podczas poszukiwań Yorick poznał wydarzenia, które doprowadziły do tego kataklizmu. Otóż na wyspy przybył król, który pragnął ożywić swoją królową, jednakże skazał na potępienie Wyspy i wszystko, co się na nich znajdowało.

Yorick zapragnął odnaleźć tego Zniszczonego Króla i odczynić jego klątwę. Jednakże czuł się bezsilny wobec wszechobecnej śmierci, która go otaczała.

Pogrążony w smutku, zaczął rozmawiać z pobliskimi duchami, próbując znaleźć pocieszenie, identycznie, jak gdy był małym chłopcem. Zamiast tego, gdy porozumiewał się z Mgłą, zwłoki powstały z grobów, prowadzone jego głosem. Zdał sobie sprawę, że ciała, które kiedyś pochował, były teraz na jego rozkazy.

Promyk nadziei pojawił się w jego przepełnionym rozpaczą sercu. Aby uwolnić zmarłych z Wysp Cienia, Yorick musiał wykorzystać ich siłę.

Aby pozbyć się klątwy, był zmuszony z niej skorzystać.

Ostatni Rytuał

Pomóż… mi – błagał rozbitek.

Yorick nie wiedział, jak długo mężczyzna tam leżał… z połamanymi kośćmi, krwawiący w szczątkach łodzi. Jęczał głośno, ale jego krzyki były zagłuszone przez wycie dusz nawiedzających wyspę. Wir duchów zgromadził się wokół niego, przyciągany gasnącym światłem życia, pragnąc pożreć świeżą duszę. Oczy mężczyzny otworzyły się w przerażeniu.

Miał prawo się bać. Yorick widział, co działo się z duszami porwanymi przez Czarną Mgłę, a mężczyzna był jeszcze żywy, co było rzadkością na Wyspach Cienia. Dużo czasu minęło – około stu lat – od kiedy Yorick widział ostatnią żywą istotę. Wyczuwał, jak Mgła na jego plecach drżała, chcąc pochwycić nieznajomego w zimnym uścisku. Jednakże widok mężczyzny obudził w Yoricku coś, czego nie czuł od bardzo dawna, i było to coś, co nie pozwoliło mu zaprzepaścić życia tego człowieka. Krzepki mnich zarzucił mężczyznę na plecy i zaniósł go do starego klasztoru na wzgórzu.

Yorick przyglądał się twarzy rannego człowieka, która wykrzywiała się w potwornym bólu przy każdym kroku mnicha. Czemu tu przybyłeś, śmiertelniku?

Gdy zakończył wspinaczkę, Yorick przeniósł gościa przez kilka korytarzy, zanim zatrzymał się w starej izbie chorych. Ułożył rozbitka na masywnym stole z kamienia i rozpoczął badanie. Większość żeber miał połamanych, a jedno z płuc się zapadło.

– Czemu marnujesz czas? – zapytał chór głosów, przemawiając w harmonii z Mgły tuż za plecami Yoricka.

Yorick się nie odezwał. Odszedł od stołu i udał się w kierunku ciężkich drzwi znajdujących się na tyłach izby. Drzwi oparły się naciskowi, a jedyny efekt, jaki uzyskał, to odcisk dłoni w grubej warstwie kurzu. Przyłożył ramię do drewna i naparł na nie z całej siły.

– Tyle wysiłku na marne – zakpiła Mgła. – Daj nam go.

Yorick ponownie zareagował na to milczeniem, gdy w końcu udało mu się otworzyć drzwi. Ciężkie dębowe drzwi przesunęły się po kamiennych płytach podłogi, ujawniając komnatę pełną zwojów, ziół i okładów. Przez chwilę Yorick przyglądał się artefaktom ze swojego dawnego życia, usiłując sobie przypomnieć, jak z nich korzystać. Sięgnął po kilka, które wyglądały znajomo – pożółkłe ze starości bandaże i maść, która zaschła już dawno – i wrócił do mężczyzny leżącego na kamiennym stole.

– Zostaw go – rzekła Mgła. – Był nasz w chwili, gdy wylądował na brzegu.

– Cisza! – ryknął Yorick.

Mężczyzna na stole próbował złapać oddech. Wiedząc, że ma niewiele czasu, aby go uratować, Yorick próbował opatrzyć jego rany, ale stare bandaże rozpadały się równie szybko, jak je nakładał.

Oddech mężczyzny stawał się coraz bardziej nierówny i w końcu dostał konwulsji. Pochwycił ramię mnicha w przedśmiertnej desperacji. Yorick wiedział, że może go uratować tylko w jeden sposób. Otworzył kryształową fiolkę wiszącą u szyi i spojrzał na życiodajną wodę, która się w niej znajdowała. Pozostało jej niewiele. Yorick nie miał pewności, czy wystarczy jej, aby uratować rozbitka, a nawet jeśli…

Musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Próbując uratować tego człowieka, gonił za wspomnieniami ze swojego starego życia, gdy to przeklęte miejsce było nazywane Błogosławionymi Wyspami. Dusze z Mgły naśmiewały się z niego, ale mówiły prawdę. Los mężczyzny był przesądzony, a gdyby Yorick skorzystał z Łez Życia, sam także skazałby się na zagładę. Zamknął fiolkę i wypuścił z ręki.

Cofając się od stołu Yorick obserwował, jak pierś mężczyzny wznosi się i opada po raz ostatni. Czarna Mgła wypełniła pomieszczenie, a duchy szalały z oczekiwania. Mgła zadrżała, a następnie wyrwała duszę zmarłego z jego ciała. Wydała z siebie cichy, słaby krzyk, zanim została pożarta przez nowego właściciela.

Yorick stał bez ruchu w pomieszczeniu i wypowiedział ledwo zapamiętaną modlitwę. Spojrzał na pozbawioną duszy skorupę leżącą na stole, która przypominała mu o nieukończonym zadaniu. Dopóki klątwa Zrujnowania miała moc, każdego, kto przybędzie na wyspy, czeka identyczny los. Musiał sprowadzić pokój na te przeklęte wyspy, ale po latach poszukiwań natrafił tylko na pogłoski o Zniszczonym Królu.

Potrzebował odpowiedzi.

Wykonał pojedynczy gest i cienka nitka Mgły wniknęła w ciało mężczyzny. Chwilę później powstało ze stołu, ledwie rozumując. Ale mogło widzieć, mogło słyszeć i mogło chodzić.

– Pomóż mi – poprosił Yorick.

Ciało wywlekło się z izby, a jego kroki rozbrzmiewały echem w korytarzach klasztoru. Dotarło na cmentarz, krocząc pośród pustych grobów.

Yorick obserwował, jak zwłoki kierują się w stronę środka wysp, dopóki nie zniknęły we Mgle. Być może on powróci z odpowiedziami.

Elise

„Piękno także jest potęgą, i może uderzyć mocniej niż jakikolwiek miecz”.

Elise jest niebezpiecznym drapieżnikiem, który siedzibę ma w zamkniętym i mrocznym pałacu, mieszczącym się głęboko w Nieśmiertelnym Bastionie Noxusu. Kiedyś była zwykłym człowiekiem, damą z niegdyś potężnego rodu, ale ukąszenie pajęczego boga zmieniło ją w coś pięknego, nieśmiertelnego i całkowicie nieludzkiego. Aby zachować wieczną młodość, poluje na nieświadomych ludzi, a tylko nieliczni są w stanie oprzeć się jej sztuce uwodzenia.

Lady Elise urodziła się wiele wieków temu w starym, potężnym rodzie Kythera z Noxusu. Szybko nauczyła się, jak wykorzystywać urodę, aby wpływać na prostych ludzi. Gdy stała się pełnoletnia, postanowiła wyjść za mąż za potomka rodu Zaavan, aby wzmocnić potęgę własnej rodziny. Wielu przedstawicieli rodu jej wybranka sprzeciwiało się zawarciu tego małżeństwa, ale Elise oczarowała ukochanego i manipulowała krytykami, aby wreszcie doprowadzić do zaręczyn.

Tak jak zakładała, miała ogromny wpływ na męża. Ród Zaavan urósł w siłę, co także zagwarantowało wzrost potęgi jej rodziny. Mąż Elise był twarzą rodu, ale większość ludzi wiedziała, kto naprawdę sprawował władzę. Z początku mu to nie przeszkadzało, ale wraz z upływem czasu jego niezadowolenie wzrosło, gdy stał się pośmiewiskiem pośród noxiańskiej społeczności.

W końcu zaczął pałać do niej ogromną nienawiścią. Pewnego wieczoru przy kolacji poinformował ją, że dolał do jej wina oszpecającą truciznę. Następnie podał swoje warunki: miała usunąć się w cień i nie wchodzić mu w drogę, gdy on zdobędzie władzę, a wtedy otrzyma odtrutkę. Jeżeli odmówi, czeka ją powolna i bolesna śmierć. Z każdą chwilą trucizna niszczyła jej ciało i kości od środka. Zakładając, że mąż będzie miał odtrutkę gdzieś przy sobie, Elise ukryła w dłoni ostry nóż i doskonale odegrała rolę skruszonej żony. Szlochała i błagała go o wybaczenie, wykorzystując wszystkie znane sobie fortele, aby zbliżyć się do niego, nie zdradzając morderczych zamiarów. Trucizna przez cały czas niszczyła jej ciało, pokrywając jej skórę groteskowymi ranami oraz wypełniając jej kończyny bólem.

Gdy podeszła do męża, zbyt późno zorientował się, jak bardzo nie docenił jej pogardy. Rzuciła się na niego i wbiła mu nóż w serce, przekręcając ostrze powoli i obserwując, jak umiera. Wreszcie znalazła i wypiła odtrutkę, ale szkody zostały już wyrządzone. Jej twarz była koszmarnie oszpecona groteskowymi pręgami oraz płatami martwej skóry jak u ożywionego trupa.

Elise została teraz głową rodu Zaavan, a natura noxiańskiej polityki była taka, że wychwalano ją za pozbycie się słabości z imperium. Jednakże przykładała tak wielką uwagę do urody i władzy, że wycofała się z życia publicznego, a twarz zaczęła przesłaniać welonem. Wystrzegając się światła słonecznego i odprawiając sprzed drzwi wszystkich sojuszników i petentów, sprawiała, że jej niegdyś potężny ród zaczął powoli popadać w ruinę. Elise wędrowała po pustych korytarzach swojego pałacu w samotności i tak bardzo zżyła się z ciemnością, że opuszczała mury wyłącznie w nocy.

Podczas jednej z nocnych przechadzek zbliżyła się do niej niewiasta także skrywająca twarz welonem, która wcisnęła w jej dłoń symbol Czarnej Róży i powiedziała, że Blada Kobieta bardzo doceniłaby jej talenty. Elise ruszyła dalej, ale gdy odchodziła, obietnice odzyskania piękności rozbrzmiewały nadal w jej głowie. Powtarzała sobie, że to absurdalne, ale próżność i nadzieja sprawiły, że postanowiła zbadać to dokładniej. Tygodniami krążyła po ulicach, aż ponownie ujrzała symbol Czarnej Róży, wyryty w mrocznej bramie prowadzącej do katakumb pod Noxusem.

Podążanie za symbolami doprowadziło ją do Czarnej Róży, tajnego stowarzyszenia, które parało się mroczną magią. Elise przychodziła tam regularnie, krocząc pośród członków bez welonu, i szybko nawiązując bliski kontakt z wiecznie piękną Bladą Kobietą o wielkiej mocy. Elise przyjęła zwyczaje stowarzyszenia, ale stale poszukiwała obiecanego jej daru − przywrócenia urody.

Blada Kobieta mówiła o nawiedzonym miejscu zwanym Wyspami Cienia oraz o rytualnym nożu z ostrzem w kształcie węża, który należał do jednego z jej akolitów zabitych w siedzibie okrutnego pajęczego boga. Sztylet przepełniała potężna magia i gdyby został jej zwrócony, to wykorzystałaby go, aby przywrócić skrzywdzonej dawną urodę. Elise natychmiast przyjęła zadanie i poprowadziła grupę wyznawców Czarnej Róży na opuszczoną wyspę, wiedząc, że za taką nagrodę będzie trzeba zapłacić krwią.

Odnalazła zdesperowanego, nękanego długami kapitana, który zgodził się przetransportować ją i pielgrzymów przez ocean. Płynęli przez wiele tygodni, zanim ujrzeli skalistą wyspę otoczoną przez Czarną Mgłę. Elise stanęła na piaszczystej plaży i poprowadziła swoją grupę w głąb wyspy jak owce na rzeź. Wielu zostało porwanych przez widma, ale kilka osób pozostało. Wreszcie dotarli do oplecionej nićmi siedziby pajęczego boga.

Olbrzymie, potworne stworzenie rzuciło się na nich z ciemności, pożerając mężczyzn i kobiety. Gdy jej towarzysze umierali lub byli oplatani sieciami, Elise dojrzała sztylet, którego poszukiwała Blada Kobieta – znajdował się w uścisku wysuszonych zwłok. Chwyciła go, a w tej samej chwili pajęczy bóg zatopił zatrute kły w jej ramieniu. Elise upadła do przodu, a ostrze sztyletu przebiło jej serce, wypełniając jej ciało potężną magią, która zmieszała się z trucizną niszczącą ją od środka. Została zmieniona, gdy trucizna wzmocniona magią odnawiała jej ciało, sprawiając, że stała się jeszcze piękniejsza niż wcześniej. Blizny zniknęły, a skóra stała się gładka niczym porcelana, ale trucizna miała spowodować inne spustoszenia. Elise wykręciła się w nienaturalny sposób, gdy pajęcze nogi wyrosły z jej ciała.

Powstała, pozbawiona tchu w wyniku transformacji, i zobaczyła przed sobą pajęczego boga. Przepełniała ich ta sama moc i oboje natychmiast wyczuli, jakie korzyści mogą odnieść z tej niespodziewanej więzi. Elise powróciła na statek, nie niepokojona przez duchy, i wyruszyła w drogę powrotną do Noxusu. Gdy statek dotarł do portu w środku nocy, była jedyną żywą istotą na jego pokładzie.

Oddała sztylet przywódczyni Czarnej Róży, która ostrzegła ją, że magia utrzymująca jej urodę w końcu wygaśnie. Kobiety zawiązały pakt: Czarna Róża zapewni Elise wyznawców, których ta będzie składać w ofierze pajęczemu bogu, a w zamian dostarczy wszelkie magiczne artefakty, które znajdzie na Wyspach Cienia.

Elise ponownie zasiadła w zaniedbanej siedzibie rodu Zaavan, zyskując opinię pięknej, lecz niedostępnej samotniczki. Nikt nie podejrzewa jej prawdziwej natury, ale trzymają się jej wymyślne plotki i szalone opowieści. Dotyczą jej wiecznej urody oraz przerażającego stworzenia, które ponoć gnieździ się wysoko w jej popadającym w ruinę, spowitym kurzem pałacu.

Wiele wieków minęło od czasu pierwszej wyprawy Elise na Wyspy Cienia, a za każdym razem, gdy ujrzy pasma siwizny we włosach lub zmarszczki wokół oczu, wyrusza, aby zabrać naiwne dusze zgromadzone przez Czarną Różę, i wypływa w stronę wysp otoczonych Czarną Mgłą. Nikt, kto jej towarzyszy, nie powraca. Ona zaś z każdą podróżą młodnieje i zyskuje pełnię sił, przy okazji dostarczając Bladej Kobiecie kolejny starożytny artefakt.

Zguba w pajęczej sieci

Po tygodniach spędzonych na morzu Markus był oszołomiony i słaby, więc cieszył się, że trafił na suchy ląd. Droga odchodząca od bazaltowego wybrzeża była śliska i oleista, co czyniło ją wyjątkowo zdradliwą. Powykrzywiane drzewa po obu stronach ścieżki były nędznymi, sczerniałymi skorupami, z wnętrza których wydobywał się żółty sok w miejscu, które wyglądało na uderzone przez spanikowane zwierzę. Lekkie światło lśniło między drzewami, niczym bagienna poświata, która wabiła nieostrożnych podróżników ku zagładzie. Gałęzie podtrzymywało coś, co przypominało baldachimy postrzępionego muślinu. Dopiero po chwili Markus spostrzegł, że były to pajęczyny.

Paprocie, porastające obie strony ścieżki, szeleściły poruszane przez niewidoczne stworzenia, które wędrowały przez las. Być może szczury okrętowe także tu trafiły. Markus nie zobaczył żadnego z nich, za wyjątkiem fragmentu spuchniętego ciała pokrytego czarnym futrem lub odgłosu pazurów na drewnie. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że te szczury mają o kilka par nóg więcej, niż mieć powinny.

Powietrze na wyspie było przesycone wilgocią, więc jego tunika oraz buty szybko przemokły. Trzymana pod nosem kulka zapachowa nie pomogła na odór wyspy, który przypominał mu o dołach na zwłoki leżących poza murami Noxusu. Ich zapach docierał do miasta, gdy wiatr wiał znad oceanu. Wspominając swoją ojczyznę, odczuwał lekki niepokój. Uroczystości odbywające się w katakumbach pod miastem były zakazane, ale dostarczały niezwykle przyjemnego dreszczyku emocji, który był nagrodą za podążanie za tajemnym symbolem czarnego kwiatu. Wraz z innymi wyznawcami spotykał się w mrocznych grobowcach.

Gdzie ona czekała.

Spojrzał przed siebie, mając nadzieję, że ujrzy urzekającą kobietę, której słowa sprowadziły w to miejsce wielu ludzi. Zauważył tylko błysk szkarłatu oraz kołyszące się biodra, zanim wydobywająca się spomiędzy drzew mgła przysłoniła mu widok. Brał udział w mszach poświęconych jej starożytnemu bogu i radował się, gdy wraz z trzydziestką innych zostali wybrani do udziału w tej pielgrzymce. Gdy o północy wsiadali na ciężko załadowaną barkę, którą kierował niemy i zakapturzony sternik, wydawało się to wspaniałą przygodą, jednakże pobyt tak daleko od Noxusu trochę osłabił jego entuzjazm.

Markus zatrzymał się i spojrzał na przebytą ścieżkę. Pozostali pielgrzymi minęli go, niczym bydło zmierzające na rzeź. Co się z nimi działo? Za nimi podążał sternik, unosząc się nad ścieżką, jakby jego nogi ledwo jej dotykały. Jego szaty wiły się od ruchu i przytłaczający strach przepełnił Markusa na myśl o przebywaniu w pobliżu tej odpychającej istoty.

Odwrócił się i znalazł się twarzą w twarz z nią.

– Elise… – rzekł, a słowa ugrzęzły mu w gardle. Odruchowo chciał ją odepchnąć i uciec z tego przeklętego miejsca, ale odurzenie jej mrocznym pięknem przegnało jakiekolwiek myśli o odrzuceniu. Poczucie odrazy minęło tak szybko, że nie był pewien, czy w ogóle je odczuwał.

– Markusie – rzekła, a dźwięk jego imienia cudownie spłynął z jej ust, wywołując poczucie przyjemności. Jej uroda go oczarowała i podziwiał każdy szczegół jej idealnej sylwetki. Rysy jej twarzy były ostre i otaczała je burza szkarłatnych włosów, zupełnie jak u szlachcianki, którą niegdyś znał. Pełne usta oraz ciemne oczy pochwyciły go jeszcze mocniej, zwiastując nadchodzące przyjemności. Czarno-czerwony płaszcz spięty broszą o ośmiu odnóżach spoczywał na jej krągłych ramionach. Cały czas falował, mimo że nie było żadnego wiatru.

– Coś nie tak, Markusie? – zapytała. Jej głos sprawił, że nie odczuwał strachu. – Musisz być spokojny. Jesteś spokojny, prawda, Markusie?

– Tak, Elise – odparł – Jestem spokojny.

– Dobrze. Byłoby mi bardzo przykro, gdybyś nie był spokojny, gdy jesteśmy tak blisko.

Na myśl o sprawieniu jej przykrości, Markus padł na kolana. Otulił jej nogi rękami. Były szczupłe, białe, gładkie i zimne w dotyku.

– Wszystko dla ciebie, moja pani – powiedział.

Spojrzała na niego z góry i uśmiechnęła się. Przez chwilę Markusowi wydawało się, że coś długiego, wąskiego i błyszczącego przemknęło pod jej płaszczem. Było to nienaturalne i przyprawiało o mdłości, ale zupełnie go to nie obchodziło. Ostry, czarny paznokieć chwycił go pod brodę i postawił na nogi. Strumień krwi spłynął mu po szyi, ale zignorował go, gdy Elise odwróciła się i ruszyła naprzód.

Podążał za nią, a jedynym pragnieniem było zadowolenie jej. Drzewa się przerzedziły i ścieżka zatrzymała się przed skalną ścianą, na której wyrzeźbione były symbole zniszczone przez czas, od których piekły go oczy. Mroczna jaskinia u podstawy skały otwierała się niczym okropna paszcza i Markus poczuł, jak pewność siebie opuszcza go wraz z narastającym przerażeniem.

Elise wezwała go do środka i nie mógł się temu oprzeć.

Wnętrze jaskini było nienaturalnie ciemne i parne. Powietrze cuchnęło jak w rzeźni. Wewnętrzny głos krzyczał, aby uciekał jak najdalej od tego obrzydliwego miejsca, ale zdradliwe nogi prowadziły go w głąb jaskini. Spadająca z góry kropla wylądowała mu na policzku, a on wzdrygnął się z bólu, który wywołała. Spojrzał na sklepienie jaskini i ujrzał nad sobą blade, przypominające larwy kształty i wijące się w próbach ucieczki. Na prześwitującej powierzchni świeżo utkanej pajęczyny dało się dojrzeć ludzką twarz, wykrzywioną w niemym przerażeniu.

– Co to za miejsce? – zapytał, gdy zasłona kłamstw zaczęła opadać.

– To moja świątynia, Markusie – rzekła Elise, odpinając broszę spinającą jej płaszcz, który opadł na podłogę. – To siedziba pajęczego boga.

Jej ramiona wykręciły się, gdy dwie pary smukłych, chitynowych odnóży wyłoniły się z jej pleców – długie, ciemne i zakończone ostrymi szponami. Uniosły Elise do góry, gdy coś groteskowego i dużego przemieszczało się w mroku za nią. Olbrzymie nogi dźwignęły koszmarne ciało naprzód, a słabe światło odbijało się w jej oczach.

Ciało pająka było gigantyczne, pokryte futrem oraz mokrymi, zmutowanymi naroślami. Ten widok zerwał ostatnie kajdany, którymi Elise schwytała Markusa. Mężczyzna rzucił się do ucieczki w stronę wyjścia, a jej okrutny śmiech rozbrzmiewał mu w uszach. Lepka pajęczyna trafiła w skałę obok niego. Kleiste nitki chwyciły jego kończyny i spowalniały go, gdy zaplątywał się coraz mocniej. Usłyszał zbliżające się stukanie jej kończyn i zapłakał na myśl o jej dotyku. Gdy kolejne nicie pajęczyny go oplatały, poczuł ostre ukłucie w ramię. Markus padł na kolana, a paraliżujący jad rozszedł się po jego ciele, unieruchamiając go i czyniąc więźniem własnego ciała.

Padł na niego cień i zauważył niemego sternika, wyciągającego ramiona w jego stronę. Markus krzyknął, gdy okrywająca go szata opadła, ukazując, że nie był to mężczyzna, a wijące się kłębowisko niezliczonych pająków, mających przypominać człowieka. Rzuciły się na niego i jego krzyki zamieniły się w przytłumione jęki, gdy wpełzły mu do ust, zatkały uszy i zakopały się w oczodołach.

Elise zawisła nad nim, utrzymując się w górze dzięki tylnym kończynom. Nie była już piękna, nie była nawet człowiekiem. Rysy jej twarzy wyrażały straszliwy głód, który nie mógł być zaspokojony. Potworna postać jej pajęczego boga uniosła Markusa z ziemi żuwaczkami ostrymi jak brzytwa.

– Musisz teraz umrzeć, Markusie – powiedziała Elise.

– Czemu…? – wydusił ostatnim tchnieniem.

Elise uśmiechnęła się, a jej usta wypełniały ostre zęby.

– Abym ja mogła żyć.

Evelynn

Zwinna i śmiertelnie groźna Evelynn jest jedną z najskuteczniejszych – i najdroższych – zabójczyń w całej Runeterze. Dzięki zdolności wtapiania się w cienie, cierpliwie śledzi ofiary, czekając na odpowiedni moment do ataku. Mimo że wiadomo, że Evelynn nie jest w pełni człowiekiem, a jej dziedzictwo nie jest znane, uważa się, że pochodzi z Wysp Cienia – chociaż jej więź z tą przerażającą krainą pozostaje okryta tajemnicą.

Zew Cienia

Zew Cienia

Saito Takeda oparł łokcie na polakierowanym blacie biurka. Jego skórzane rękawiczki zatrzeszczały, gdy skrzyżował palce. Niegdyś był chodzącą górą mięśni, ale z upływem czasu zamieniły się one w tłuszcz. Nadal jednak był wielkim i budzącym grozę mężczyzną. Spojrzenie miał nieprzeniknione – jego oczy już dawno zamieniły się w puste, czarne soczewki.

Potężnie wzmocnieni ochroniarze stali po jego obu stronach. Byli najlepszymi, jakich można wynająć za pieniądze. Singed, naukowiec genialny — acz szalony — zamienił ich ciała w okrutne, biotechnologiczne bronie.

Okrutność i ambicje Takedy sprawiły, że zaczynając od skromnych początków, stał się jednym z najpotężniejszych chemicznych baronów Zaun, niesławnych panów półświatka. Dziś planował upadek kolejnego ze swoich rywali.

– Wprowadź ją, Ortosie – rzekł, wypuszczając przy tym chmurę dymu.

Zabrzęczały niewidoczne łańcuchy i otworzyły się potężne, prowadzące do jego biura drzwi z czarnego żelaza. Przed nimi stało kolejnych dwóch ochroniarzy. Bezpieczeństwa nigdy dość. Takeda przekonał się o tym na własnej skórze, którą zdobiły liczne blizny.

Ortos, szambelan Takedy o ogolonej głowie, wyszedł naprzód, prowadząc ze sobą osobę o drobnej sylwetce.

Oplatały ją cienie, przez co trudno było przyjrzeć jej się dokładnie, chociaż Takeda zauważył fragmenty niebieskiej skóry oraz oczy niczym u drapieżnika, w których odbijały się chemiczne ognie oświetlające jego biuro. Na jej widok zląkł się lekko, ale zignorował to uczucie. Był jednym z najstraszniejszych ludzi w Zaun. Czemu miałby się niepokoić w swoim biurze?

– Lady Evelynn – rzekł Ortos.

Takeda machnął ręką i Ortos odszedł, a drzwi zamknęły się za nim. Evelynn wystąpiła do przodu, poruszając się z niezwykłą gracją, a stukot obcasów jej butów rozchodził się echem po komnacie.

Zatrzymała się po drugiej stronie biurka Takedy i oparła dłonie na biodrach. Teraz widział ją lepiej, ponieważ cienie przemieściły się w rogi pomieszczenia.

Była ubrana w czerwony, skórzany strój, a jej oczy były żółte i kształtem przypominały kocie. Burza szkarłatnych włosów okalała jej twarz, a ostre kły zalśniły, gdy jej usta rozchyliły się w szyderczym uśmiechu.

– Różnie na mnie mówiono, ale lady? To coś nowego – rzekła.

Takeda odchylił się w fotelu, uważnie ją studiując. – Tu większość osób nazywa cię Modliszką.

Evelynn wzruszyła ramionami. – Przynajmniej to prawda.

– Sam nigdy nie byłem żonaty – rzekł Takeda. – Ale osoba, którą masz zabić — baron Artega Holt — ma żonę. Właściwie to nawet dwie — oraz gromadę kochanek.

– Brzmi czarująco. Jestem pewna, że będą za nim bardzo tęsknić – zamruczała Evelynn. – Chętnie go poznam.

– Zanim cię zatrudnię, potrzebuję jakiegoś zapewnienia – rzekł Takeda. – Skąd mam wiedzieć, że jesteś odpowiednią osobą do tej roboty?

– Chcesz, żebym dowiodła swoich umiejętności, niczym jakiś podrzędny rzezimieszek? – zapytała z nutą irytacji w głosie. – Czy tak długo nie było mnie w Zaun, że muszę przechodzić casting?

– Co jakiś czas słyszymy o twoich wyczynach. Ten demaciański dowódca rycerzy, zamordowany w zeszłym roku… to twoja sprawka, prawda?

Evelynn skinęła powoli. – Owszem.

– A dziedzic klanu Kozari tydzień temu w Piltover?

Evelynn zmarszczyła gniewnie brwi.

– Nie, to nie byłam ja – odparła. – To była Szara Pani.

– Ach – zadumał się Takeda. – Interesujące. Cóż, to dowodzi, że reputacji i plotkom nie można w pełni ufać. Zaufam temu, co zobaczę na własne oczy.

– W takim razie obawiam się, że mogę cię rozczarować – syknęła Evelynn.

Niebieskoskóra zabójczyni cofnęła się o krok i rozpłynęła w cieniach. Ochroniarze Takedy z niepokojem napięli swoje kończyny wspomagane tłokami. Takeda spojrzał w lewo i prawo, próbując ją zlokalizować. Nic. Po prostu zniknęła, jakby połknął ją mrok.

– Nieźle – powiedział. Oczywiście słyszał o jej mocy, ale takie rzeczy często są przesadzone. Ucieszył się, że przynajmniej w tym wypadku plotki były prawdziwe.

Zakończone szponami ręce chwyciły go od tyłu, wbijając się w ciało, gdy Evelynn wyłoniła się z mroku. Była znacznie silniejsza, niż można było się spodziewać, i obróciła jego głowę, aby odsłonić szyję. Uścisk miała lodowaty, jakby krew nie płynęła już w jej żyłach, a jej kły znalazły się kilka centymetrów od jego krtani.

Ochroniarze zareagowali natychmiast, rzucając się do przodu, aby chronić swojego pana, ale Takeda uniósł dłoń, nakazując im zatrzymanie się. Wiedział, że nie zdążyliby, gdyby naprawdę chciała go zabić.

– I co myślisz? – rzekła Evelynn przez odsłonięte zęby. Jej zimny oddech gładził jego gardło. – Jesteś pod wrażeniem?

Takeda prychnął.

– Nieźle – powiedział. – Tak, sprawdzisz się. Porozmawiamy o kontrakcie.

– Mam nadzieję, że stać cię na mnie – syknęła, zaciskając uścisk i nachylając się bliżej. – Nie chcę, żebyś marnował mój czas.

Takeda niezręcznie przełknął ślinę. – Podejrzewam, że nie będzie problemu – rzekł.

Evelynn zwolniła uścisk i usiadła na krawędzi biurka. Przeciągnęła się niczym kot.

– Jeszcze nawet nie zapytałeś o cenę – rzekła.

– Jaka by nie była, stać mnie.

– Pieniądze mnie nie interesują, Saito – odparła.

Takeda zmarszczył brwi. – W takim razie czego chcesz?

– Wydaje mi się, że znacznie więcej, niż będziesz chętny mi dać – powiedziała. – Ale mam przeczucie, że zmienisz zdanie.

– Nie tak załatwiamy tu interesy – warknął Takeda. – Rządzę tą dzielnicą. Nikt nie stawia mi żądań.

– Widziałeś tylko fragment tego, co potrafię – powiedziała Evelynn. Odchyliła się do tyłu, a na jej ustach zagościł uśmiech. – Jestem w idealnym położeniu, by żądać.

Takeda nic nie odpowiedział. Jego ciało było napięte. Otworzył usta, aby przemówić, ale Evelynn mu przerwała, unosząc palec.

– Nie mów nic zbyt pochopnie, słonko – rzekła. – Zginiesz, zanim zdążysz wypowiedzieć choć słowo.

Takeda przyglądał się jej bez ruchu.

– Bardzo mądrze – rzekła po chwili Evelynn. Wstała, obeszła biurko i skierowała się w stronę drzwi.

– Artega Holt będzie martwy przed świtem – powiedziała bez oglądania się za siebie. – Odezwę się w sprawie pierwszej zapłaty.

Pierwszej zapłaty? – zapytał Takeda.

– Pierwszej z wielu – odparła, spoglądając na niego. – Lepiej zapamiętaj, że mogę uderzyć wszędzie, gdzie jest mrok. A Zaun jest takim mrocznym miejscem.

Skinęła w stronę drzwi, unosząc brew. Takeda warknął rozkaz i drzwi się otworzyły. Zanim wyszła, mrugnęła do niego.

– Nie denerwuj się – rzekła, wtapiając się w mrok. – Jeżeli mnie nie zirytujesz, ta współpraca będzie korzystna dla nas obojga.

Takeda siedział samotnie w ciszy. Po kilku minutach do gabinetu zajrzał szambelan.

– Czy mogę ci jakoś służyć, panie? – zapytał Ortos.

– Nie – odparł Saito Takeda przez zaciśnięte zęby. Uderzył pięścią w biurko. – Zostaw mnie. Wszyscy mnie zostawcie. I dołóżcie do pieca. Za dużo tu cieni…

Uwaga dotycząca „Zewu Cienia”

Evelynn należy do naszych najstarszych bohaterów i (podobnie jak w przypadku Yoricka) przydałaby się jej aktualizacja historii. Uważamy, że można dać Modliszce bardziej znaczącą motywację i lepsze tło fabularne, aby złośliwość, z jaką dokonuje swoich skrytobójczych zabójstw, nie sprawiała wrażenia dodanej na siłę.

Evelynn zalicza się do bohaterów z „mroczną, tajemniczą przeszłością”, ale większość z nas wiąże ją z Shadow Isles. Ostatnio opublikowaliśmy nowe historie o Shadow Isles, zatem uznaliśmy, że żal byłoby pominąć Evelynn.

Dlatego napisaliśmy krótką opowieść specjalnie dla graczy, którzy grają Eve — dla tych z was, którzy lubią szerzyć agonię i wzbudzać grozę w naszych sercach skrytobójczymi gankami. Ten nadający kolorytu tekst ma uchwycić Eve, jaką znacie obecnie: zabójczynię, którą wy kochacie, a której reszta z nas się lęka. Uważamy zresztą, że możemy dać z siebie więcej, jeśli chodzi o Evelynn i jej historię, dlatego czytając tę opowieść, pamiętajcie, że najbardziej demoniczna płatna zabójczyni Runeterry zapewne przejdzie ewolucję.

Na razie Eve będzie robiła to, co robi najlepiej, czyli przemykać między cieniami i czekać na odpowiednią chwilę, by się ujawnić, a także na pełną historię swojego pochodzenia.

Maokai

„Dookoła mnie tylko puste skorupy, bezduszne i nieustraszone… lecz ja pokażę im, co to strach”.

Maokai to olbrzymi drzewiec przepełniony gniewem, który walczy z koszmarami z Wysp Cienia. Stał się ucieleśnieniem zemsty, gdy magiczny kataklizm zniszczył jego dom, opierając się nieśmierci tylko dzięki wodom życia, które w nim płynęły. Niegdyś był spokojnym duchem natury, ale teraz Maokai walczy zawzięcie, aby pozbyć się klątwy ciążącej na Wyspach Cienia i przywrócić dawne piękno swojemu domowi.

Na długo przed pojawieniem się istot żywych, z fal oceanicznych powstał łańcuch wysp ze skał i gliny. Wraz z ich stworzeniem narodził się Maokai, duch natury. Przyjął on formę drzewca, jego ciało pokryła kora, a długie kończyny upodobniły się do gałęzi. Maokai czuł się bardzo samotny na swojej ziemi, lecz wyczuwał także jej potencjał dla rozwoju życia. Przemierzał wyspy w poszukiwaniu oznak życia, popadając przy tym w coraz większą samotność.

Na jednej pagórkowatej wyspie, pokrytej miękką i żyzną glebą, Maokai wyczuł źródło nieskończonej energii wydobywającej się spod ziemi. Zapuścił więc swoje ogromne korzenie na głębokość źródła magicznej wody życia i zaczerpnął z niego. Dzięki temu urodzajnemu płynowi był w stanie stworzyć wiele roślin, które zasadził na wyspach.

Niedługo potem wyspy pokryły zielone lasy, sosnowe zagajniki i wiele innych rodzajów roślin, a we wszystkim można było poczuć tę cudowną magię. Wspaniałe drzewa z ogromnymi koronami i wielkimi, krętymi korzeniami pokryły wyspy bujną zielenią. Obfita roślinność przyciągnęła także inne duchy natury, a zwierzęta żyły na urodzajnej ziemi.

Gdy ludzie przybyli na wyspy, także zachwycali się ich bogactwem i utworzyli społeczność badaczy oddanych odkrywaniu tajemnic świata. Mimo że Maokai był czujny, widział, jak szanują oni świętość jego ziem. Wyczuwając głęboką magię lasów, ludzie zbudowali swoje domy w mniej zarośniętych miejscach, by nie naruszać spokoju duchów natury. Od czasu do czasu Maokai ujawniał się tym, których uznał za godnych zaufania, i błogosławił ich wiedzą zielonych lasów, a nawet swoim największym darem – podziemnym źródłem, które mogło uleczyć śmiertelne rany.

Upłynęło wiele wieków, a Maokai żył w doskonałej harmonii i szczęściu, dopóki na wyspach nie pojawiła się flota żołnierzy zza morza. Maokai czuł, że stanie się coś okropnego. Król ogarnięty żalem zakopał ciało swojej królowej i, w nadziei na przywrócenie jej do życia, skąpał jej rozkładające się zwłoki w uzdrawiających wodach. Królowa, ożywiona jako gnijące truchło, błagała o powrót do umarłych. Król próbował naprawić swój błąd, nieświadomie rzucając klątwę na wyspy.

Maokai odczuł pierwsze oznaki zbliżającej się katastrofy, która wkrótce miała zniszczyć jego ziemie. Wyczuwał obecność przerażającej mocy pod ziemią, a jego samego dotknął przenikliwy chłód.

Gdy zniszczenie zaczęło się rozprzestrzeniać, Maokai desperacko sięgnął swoimi korzeniami w głąb ziemi i zaczerpnął ze źródła, nasycając swoje ciało jego magią. Nim dosięgnęła go przeklęta woda, Maokai wycofał swoje korzenie, blokując przy tym dostęp do wody. Wydał z siebie okropny ryk, gdy jego święte źródło, które powierzył ludziom, zostało całkowicie zatrute – wiry kłębiące się pod wodą splugawiły wszystko.

Kilka chwil później, gdy mgła otaczająca wyspy stała się czarna, wszystkie żywe stworzenia zostały uwięzione między życiem a śmiercią. Maokai obserwował w agonii, jak wszystko, co znał – rośliny, duchy natury, zwierzęta i ludzie, zmieniają się w cienie. Jego gniew rósł; piękno, które doskonalił od malutkich sadzonek, zostało zniszczone w jednym momencie przez nieostrożnych ludzi.

Mgła odbierająca życie zebrała się wokół Maokaia, a ten zapłakał, gdy piękne kwiaty zdobiące jego ramiona zmieniły się w pył. Jego ciało zadrżało i przemieniło się w powykręcane, sękate korzenie i splątane gałęzie, gdy mgła zaczęła wysysać z niego życie. Lecz rdzeń Maokaia został nasycony cennymi wodami życia, dzięki czemu uniknął okropnego losu nieśmierci.

Gdy wypaczone zjawy i przerażające wynaturzone istoty zajęły wyspy, ludzie bez życia otoczyli Maokaia. Ogarnięty furią zmiótł duchy swoimi potężnymi gałęziami, zauważając, że jest w stanie roznieść ich w pył ciosami. Wstręt przeszył Maokaia. Nigdy wcześniej nikogo nie zabił. W szale ruszył na bezduszne istoty, lecz były ich setki, przez co musiał uciekać.

Jego dom stanął w ruinach, a towarzysze zostali przemienieni w chodzące koszmary. Maokai nie miał wyboru, musiał opuścić przeklęte wyspy. Lecz czuł płynące głęboko w nim święte wody, które dawały mu życie. Przeżył Zniszczenie dzięki tej samej esencji, która rozwinęła życie na wyspach, dlatego nie mógł porzucić teraz swego domu. Jako pierwszy duch natury Błogosławionych Wysp, Maokai będzie walczył, by przywrócić ład na swej ziemi.

Otoczony przez niezliczone hordy podłych bestii i mroczną mgłę, Maokai trwa w walce i pragnie się zemścić na złu, które splugawiło wyspy. Jedyną satysfakcję daje mu bezlitosny pogrom bezdusznych widm, które przemierzają jego ziemie.

Czasem udaje się Maokaiowi przepędzić mgłę i duchy, uwalniając zagajniki i gęstwiny z ich rąk. Mimo że życie nie pojawiło się na przeklętej ziemi od ponad wieku, Maokai stara się tworzyć schronienia, choćby tymczasowe, wolne od zarazy i smutku.

Tak długo, jak Maokai nie przestaje walczyć, nadzieja ciągle istnieje, ponieważ płynie w nim nieskażona woda życia, ostatnia szansa na ratunek dla wysp. Gdy ziemie znów pokryje zieleń, Maokai również wróci do swojej dawnej postaci. Duch natury sprowadził życie na wyspy dawno temu i nie spocznie, póki nie wrócą do pełni swej świetności.

Kwiat nocy

Zimny wiatr przedostaje się przez szczeliny mojej kory, świszcząc przenikliwie. Mam dreszcze. Moje kończyny już od dawna nie zaznały ciepła lata.

Wysokie kształty wokół mnie pękają i upadają w podmuchu. Ich życie zniknęło już dawno temu. Teraz są oni jedynie moimi cichymi towarzyszami. Ich kruche pnie są tylko pustymi skorupami, szorstkimi i szarymi pamiątkami bujnego lasu, który tu niegdyś rozkwitał.

Duchy wędrują pomiędzy drzewami tuż obok mnie. Blade i upiorne nocą. Węzeł na mojej korze się zacieśnia. Zwykle wypuściłbym korzenie aż do jego serca, lecz dziś nie chcę ujawniać duchom swojej obecności. Jestem zmęczony stawianiem oporu. Samo to, że w ogóle istnieję, jest aktem rebelii przeciwko klątwie niszczącej te ziemie.

Te księżycowe oczy są tak nieobecne. Na tej wyspie śmierci nie ma już nic żywego ani bezbronnego, co mogłoby zaspokoić ten głód zniszczenia. Nic, na co można by zapolować albo skonsumować. Duch wędruje pomiędzy drzewami, zostawiając mnie w swojej samotni.

Spoglądam na las cieni, a moje gałęzie się chwieją. Mój wzrok przykuwa malutki czerwony płomień wyłaniający się z nieskończonej szarości. Otulony czarną ziemią, malutki kwiatek wynurza się z powierzchni, a jego płatki są tak jasne, że niemal mnie oślepiają.

To kwiat nocy. Dawno temu pokrywały one Błogosławione Wyspy, kwitnąc jedynie podczas wieczoru letniego przesilenia. Do rana kwiaty usychały, zostawiając po sobie jedynie czarne płatki. Aż do kolejnego roku. Lecz jednej nocy oświetlały one cały las jaskrawym szkarłatem, wyglądało to jakby ziemia płonęła.

Spoglądam wokół w nadziei, że jeśli jeden kwiat tutaj jest, znajdzie się ich więcej. Lecz panuje tu tylko ponura szarość martwych wysp.

Moje konary trzeszczą, gdy robię chwiejny krok wprzód. Oczarowany podchodzę, miażdżąc blade liście na swojej drodze. Moja ogromna postura wznosi się nad tym delikatnym kształtem. Pochylam się zaledwie kilka centymetrów nad jego przepięknymi płatkami. Urodzajna woda w moim rdzeniu budzi się i wyczuwa znaną obecność. Życie.

Kwiat jest przechylony, jakby z zaciekawieniem. Cynobrowe żyły rozchodzą się na każdym płatku, a jego bladą, zieloną łodygę pokrywają setki srebrnych, aksamitnych włosów. Mógłbym spędzić wieczność, podziwiając go z każdej strony.

Z każdą chwilą kwitnie i zmienia się delikatnie. Jego łodyga rośnie i rośnie, a płatki powoli się rozkładają. Jestem oczarowany każdym jego ruchem, nawet jeśli to trwa tylko chwilę. Obserwuję, jak kwiat otwiera się i ukazuje włókna wydostające się ze środka, a jego ekscytujący zapach wypełnia mój umysł. Przez chwilę zapominam o chłodzie, przenikliwym wietrze i o własnym żalu.

Blade światło migocze, a ja otrząsam się z chwili zapomnienia. Nadchodzi jarzącą się postać. Dreszcz przechodzi przez moją korę. Żadne stworzenie z tych zatrutych lasów nie jest moim sprzymierzeńcem.

Przeklęty duch powrócił, przyciągnął go ruch. Życie nie jest tak ciche, jak śmierć.

Miotam swoimi konarami w gniewie, nie unikając już walki. Czekam na nią.

Przez jedną noc żywa istota może tutaj przeżyć, będąc nietkniętą przez plugawe siły.

Duch szybuje w naszą stronę. Była kiedyś człowiekiem, teraz jest półprzezroczysta i biała jak śnieg. Na jej twarzy maluje się złość, gdy widzi krwistoczerwony kwiat.

Zjawa pędzi w kierunku kwiatu i usiłuje wyssać jego kruche życie. Nim kwiat zostaje całkowicie pozbawiony swojej energii, robię zamach i uderzam w nogi ducha. Piszczy, jakby płonęła, a ja wydaję z siebie ryk. Święta woda płynąca we mnie jest zgubą dla wszystkich wynaturzonych istot.

Wije się i uwalnia z mojego uścisku. Unoszę swoje korzenie i uderzam nimi z całej siły. Jałowa ziemia rozstępuje się, a fala uderzeniowa przemierza wyspę. Wstrząs dosięga zjawę, która zwija się w agonii. Śmieję się gorzko. Gdy widmo się szamocze, ciskam swoimi gałęziami, a ono się rozpływa.

Mroczna mgła wyłania się z ziemi w towarzystwie smrodu zgnilizny. Wiatr świszcze, i dziesiątki duchów pojawiają się naprzeciw mnie. Ich bezduszny wzrok pada na całą scenerię w ciszy. Kwiat nocy i ja stoimy przed ścianą cieni. Nie pozwolę im zniszczyć jedynej czystej istoty w tak mrocznym świecie.

Z niepohamowaną furią i niewyobrażalną siłą miotam swoimi konarami, zmuszając ich do cofnięcia się. Nie zdołam zniszczyć wszystkich duchów na wyspie, ale dam radę odeprzeć ich chociaż na jakiś czas. Zjawa próbuje za mną przemknąć. Wydaję z siebie okropny ryk, gdy moje korzenie przeszywają jej serce, po czym znika we mgle.

Moja moc słabnie przy tak wielu duchach wokół, lecz ja nie mam zamiaru ustąpić.

Blask kwiatu jest coraz mocniejszy, sam nieświadomy walki o jego życie. Szkarłatny płatek opada z jego pięknego kwiatu niczym kropla krwi. Jego cykl życia zbliża się ku końcowi. Nadejdzie jego śmierć, a wraz z nią spoczynek. Lecz ja tego nie chcę. Czuję, że dzięki mojej furii będę w stanie oczyścić całą ziemię z tej plagi.

Przeklęta mgła wzniosła się ponad drzewami i tworzy ogromne chmury. Niezliczone hordy duchów ogarnięte nienawiścią do żywych wynurzają się z mgły. Staję niewzruszony i tnę swoimi konarami szeregi mściwych duchów, zmieniając jednego za drugim w pył. Ciągle nadchodzą kolejne.

Wydaję z siebie ryk i miotam gałęziami w powietrzu, tworząc nieokiełznaną burzę wywołaną moim gniewem, która rusza niczym trąba powietrzna. Napajam się widokiem chaosu utworzonego przez fale wiru, które tańczą gniewnie wokół mnie i kwiatu. Odrzuca to wszelkie widma z ogromną siłą poza drzewa. W środku tego koszmaru utworzyłem sanktuarium, w którym może rozwinąć się życie.

Spojrzałem na kwiat. Znajdujemy się w oku cyklonu i jednocześnie w centrum szaleństwa. Drugi płatek opada z jego kwiatu, a potem kolejny. Wir pochłania moją energię, lecz ja nie słabnę, a burza przybiera na sile. Z każdą chwilą kwiat zrzuca kolejne płatki, aż cały opadnie na ziemię. Doskonałość w swojej powolnej i naturalnej śmierci. Nie mogę odwrócić wzroku, gdy stopniowo traci resztki swoich ognistych płatków i opada z sił.

Jego życie się zakończyło.

Opuszczam swoje konary, a burza słabnie. Niebo nade mną jest niebieskoszare. Bardziej jasne niż kiedykolwiek było w tym ponurym miejscu. Mrok mgły znów się zbliża, a zjawy powracają. Na ich twarzach brak emocji, nie wyczuwają już oznak życia kwiatu nocy. Nie będą mogli cieszyć się z odebrania życia.

Wracają do przeklętych lasów. Ciskam korzeniami w widmo, które mnie mija, i niszczę jego esencję, która powraca do odpływającej mgły. Pozostali nawet nie próbują się do mnie zbliżyć, gdy wracają w mrok.

Mimo że te ziemie nie wyglądają na zmienione, nie są już tymi samymi szarymi pustkowiami, którymi były jeszcze wczoraj. Woda życia płynie we mnie, a gleba pod moimi korzeniami znów jest żyzna.

Płatki kwiatu nocy już zmieniły się w pył, lecz jego oślepiająca ognista czerwień płonie we mnie, budząc mój gniew. Tak jak te ziemie zostały zrodzone z płonącej skały, oczyszczę je z zarazy za pomocą płomieni.

Podążam za duchami, gdy dryfują pomiędzy drzewami.

Zapłacą za swoją niegodziwość.

Jeśli zauważyłeś literówkę/błąd we wpisie - prosimy o zgłoszenie tego poprzez specjalny formularz kontaktowy - dzięki automatycznemu systemowi powiadomień będziemy mogli błyskawicznie usunąć błąd.




Top