Za Demacię
Ile czasu upłynęło od przybycia Lux do Kurszanu?
Nie była pewna, ale podejrzewała, że około siedmiu lat. Jej rodzina ruszyła na północ, aby odwiedzić grób pradziada Fosjana zaraz po tym, jak Garen opuścił dom, żeby rozpocząć szkolenie w Nieustraszonej Gwardii. Lux pamiętała uskarżanie się na zacinający bez przerwy deszcz, uprzykrzający wędrówkę krętymi ścieżkami wiodącymi do grobowca jej przodka przez wąwozy i granie. Ku jej rozczarowaniu zamiast marmurowego mauzoleum, podobnego do Sali Odwagi, u celu podróży jej oczom ukazał się kurhan porośnięty trawą. Historia poświęcenia jej legendarnego przodka ukazana została na prostej marmurowej płycie; śmiertelnie raniony Fosjan spadł z urwiska, wrażając demaciański miecz prosto w czarne serce mocującego się z nim straszliwego demona.
Dziś deszcz zacinał równie nieprzyjemnie co tamtego dnia. Lodowata ulewa wydawała się spływać z wierzchołków oddzielających Demacię od Freljordu gór. Burzowe chmury wydawały się gromadzić na górskich szczytach tej krainy lodu, jakby zbierając siły przed runięciem na zielone sosnowe lasy Demacii. Widoczne zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie góry ginęły w niebieskawej mgle, a niebo było ciemne i złowrogie. Kojarzyło się Lux z obliczem brata, gdy był w złym nastroju. Na północy rozciągały się poznaczone urwiskami i rozpadlinami wyżyny. Te niebezpieczne tereny były domem dla wszelkiego rodzaju dzikich bestii.
Lux wyruszyła na północ dwa tygodnie temu; z Demacii do Edessy, a następnie do Pinary i Lissus. Przez Lissus i Velorus dotarła do Wysokiej Srebrzystej, miasta brzytwodziobów. Po nocy spędzonej z rodziną pod Skalnym Rycerzem znowu ruszyła na szlak. Charakter napotykanych ludzi i wiosek zaczął się zmieniać, w miarę jak oddalała się od serca Demacii, niczym chorągiew zerwana z masztu przez wiatr.
Żyzne równiny ustąpiły miejsca smaganym wiatrem wzgórzom, upstrzonymi gdzieniegdzie kolcolistem i ostem. Z nieba dobiegał skrzek towarzyszący walkom niewidocznych wśród chmur srebrnoskrzydłych brzytwodziobów. Powietrze szczypało w policzki lodowatym zimnem Freljordu, a mury mijanych osad stawały się wyższe z każdą pokonaną milą. Podróż do Kurszanu była długa i męcząca, ale dotarła do celu. Twarz Lux rozjaśnił niewielki uśmiech.
– Niedługo będziemy w świątyni, Gwizdoganie – powiedziała, głaszcząc grzywę konia. – Obiecuję, że czeka na ciebie owies i ciepła stajnia.
Koń potrząsnął głową i parsknął, tupiąc niecierpliwie. Lux poprowadziła zmęczonego wierzchowca poznaczoną koleinami drogą ku głównej bramie Kurszanu.
Miasto leżało nad Serpentrionem – rwącą rzeką, wijącą się od gór ku zachodniemu wybrzeżu. Miejskie mury z polerowanego granitu wpasowano we wzgórza, a kryte zieloną dachówką domy wzniesiono z kamienia i sezonowanego drewna. Blask bijący z okien wznoszącej się nad wschodnią częścią miasta wieży świątyni Nosiciela Światła przyjemnie kontrastował z ciemniejącym niebem.
Lux ściągnęła z głowy kaptur i potrząsnęła głową, by rozpuścić skryte pod nim wcześniej włosy. Złote kosmyki otoczyły młodziutką twarz o wysokich kościach policzkowych i błękitnych jak ocean, błyszczących determinacją oczach. Rozsupłała rzemień mocujący jej kostur do siodła, po czym chwyciła jego czarno-złote, lakierowane drzewce w dłoń. Nad okutą żelazem bramą wieży pojawiło się dwóch ludzi uzbrojonych w długie łuki, wykonane z jesionu i cisu.
– Stój, wędrowcze! – krzyknął jeden ze strażników. – Bramę otwieramy dopiero o świcie.
– Nazywam się Luxanna Obrończyni Korony – powiedziała. – Wiem, że jest późno, ale przebyłam długą drogę, aby oddać cześć memu pradziadowi. Byłabym wdzięczna, gdybyście mnie wpuścili.
Oczy strażnika najpierw zwęziły się w szparki, gdy próbował przebić wzrokiem zapadający półmrok, a potem rozszerzyły, gdy poznał, z kim ma do czynienia. Minęło wiele lat od jej ostatnich odwiedzin Kurszanu, ale jak zawsze powtarzał Garen, Lux po prostu nie sposób zapomnieć.
– Pani Obrończyni Korony! Błagam o wybaczenie! – krzyknął, obracając się do swych ludzi. – Otworzyć bramę!
Lux podjechała na Gwizdoganie pod unoszoną ciężkim łańcuchem bramę z grubych bali. Jak tylko brama uniosła się na dostateczną wysokość, Lux została powitana w mieście przez naprędce zebraną straż honorową – dziesięciu żołnierzy odzianych w skórzane napierśniki i niebieskie płaszcze, spięte srebrnymi broszami w kształcie uskrzydlonych mieczy. Dumni demaciańscy żołnierze wydawali się dziwnie przygarbieni, a ich oczy zdradzały wyczerpanie.
– Witamy w Kurszanie – powiedział ten sam strażnik, który okrzyknął ją z bramy. – To dla nas wielki zaszczyt, pani. Zarządczyni Giselle z ulgą przyjmie wieść o twym przybyciu. Czy zgodzisz się na eskortę żołnierzy pod jej domostwo?
– Dziękuję, ale to nie będzie konieczne – odrzekła Lux, zastanawiając się nad doborem słowa „ulga” swego rozmówcy. – Zaaranżowałam sobie nocleg u pani Pernille, w budynku świątyni Dawcy Światła.
Chciała jechać dalej, ale wstrzymała konia, czując, że strażnik chce powiedzieć coś więcej.
– Pani Luxanno – wyrzucił z siebie strażnik. – Czy przybyła pani, by zakończyć nasz koszmar?
Świątynia Dawcy Światła była ciepła i sucha. Po odstawieniu Gwizdogana do stajni Lux przeszła do głównej sali, gdzie odbyła długą rozmowę z panią Pernille. Pogłoski o uprawianej w okolicznych lasach czarnej magii dotarły aż do głównej świątyni w samej stolicy Demacii. Lux przybyła do Kurszanu na prośbę samej Iskrzącej Kahiny, aby zbadać niepokojące doniesienia.
Jak tylko wjechała do miasta, poczuła obecność nieokreślonej mrocznej potęgi. Coś wydawało się obserwować z cieni każdy jej krok. Nieliczni spacerujący uliczkami miejscowi wydawali się z trudem stawiać kolejne kroki, jakby przygniatał ich niewidoczny ciężar.
Na Kurszan padł blady strach, było gorzej, niż Lux się spodziewała.
– Chodzi o syna zarządczyni Giselle – wyjaśniła pani Pernille. Włosy koloru słomy opadały na jej szaty uzdrowicielki.
– W jakim sensie? – zapytała Lux.
– Zaginął dwa dni temu – wyjaśniła Pernille. – Ludzie mówią, że jakiś czarnoksiężnik uprowadził go w sobie tylko znanym celu.
– Skąd to podejrzenie?
– Zapytaj mnie o to rankiem – odrzekła Pernille.
Lux obudziła się z krzykiem, a serce łomotało jej w piersi jak młot. Przez chwilę nie mogła złapać tchu. Jej umysł przepełniało uczucie grozy; śniła, że wciągają ją pod ziemię metalowe haki, błoto wypełnia jej usta, a mrok na zawsze gasi jej poświatę. Gdy zamrugała powiekami, by przegonić tę wizję, kątem oka dostrzegła cofające się cienie. W ustach czuła smak zjełczałego mleka, co było nieomylnym przejawem wiszącej w powietrzu magii. Napełniła dłonie duchową energią. Wypełniająca pokój delikatna poświata przegoniła ostatnie wspomnienie koszmaru. Lux poczuła na skórze rozlewające się przyjemną falą ciepło.
Zacisnęła pięści, gdy dobiegły ją głosy z niższego piętra. Poświata zniknęła, a ściany pokoju oświetlały już tylko promienie porannego słońca. Lux przycisnęła dłonie do skroni, jakby chciała siłą wyrzucić z umysłu nocną marę. Próbowała przypomnieć sobie szczegóły przerażającej wizji, ale pamiętała tylko odór czyjegoś oddechu i miażdżącą ją falę bezosobowej ciemności.
Odczuwając suchość w gardle, Lux przyodziała się i chwyciła stojący w rogu pokoju kostur. Zeszła do świątynnej kuchni, gdzie pomimo braku apetytu przyszykowała sobie śniadanie z chleba i sera. Wraz z pierwszym kęsem poczuła jednak w ustach smak grobowej ziemi, odłożyła więc jedzenie na bok.
– Rozumiesz już? – zapytała Pernille, wchodząc do kuchni i dosiadając się do stołu. Oczy Pernille były podkrążone od braku snu, a jej skóra chorobliwie blada. Dopiero teraz Lux zauważyła wyczerpanie malujące się na twarzy rozmówczyni.
– O czym śniłaś? – zapytała Lux.
– Wolę nie przywoływać tych obrazów.
Lux powoli skinęła głową, po czym dodała – W tym mieście dzieje się coś bardzo złego.
Gwizdogan zarżał na widok swej pani. Uszy miał położone po sobie, a oczy szeroko otwarte. Przycisnął chrapy do jej twarzy, gdy przesunęła dłonią po jego perłowej szyi.
– Ty też? – zapytała, na co koń potrząsnął grzywą.
Szybko osiodłała wierzchowca i pojechała ku północnej bramie Kurszanu. Choć od świtu minęła już godzina, miasto ciągle wydawało się drzemać. Nad kuźniami nie unosił się dym palenisk, piekarnie nie pachniały świeżym chlebem i mało który handlarz zdążył otworzyć sklep. Demacianie są z natury pracowici i zdyscyplinowani, więc widok miasta zaczynającego dzień o tak późnej porze był dość niepokojący. Jeśli jednak mieszkańcy Kurszanu przeżyli równie niespokojną noc co ona, Lux nie mogła ich winić za niechęć do opuszczenia łóżek.
Wyjechała przez bramę z miasta i pozwoliła Gwizdoganowi pobiegać, by rozruszał mięśnie. Po tej rozgrzewce skierowała go na błotnistą ścieżkę. Ogier złamał kilka lat wcześniej nogę, ale nadal potrafił galopować równie szybko co przed wypadkiem.
– Zwolnij, mały – powiedziała, gdy wjechali w las.
Wiszący w powietrzu naturalny aromat sosen i dzikiego kwiecia przyjemnie uderzał do głowy. Promienie słońca przebijały się przez listowie. Sielankę psuł nieco zapach mokrej ziemi, przywodzący Lux na myśl koszmarne wizje, których doświadczyła w nocy. Wjechała głębiej w las, kierując się krętą ścieżką na północ. Uniosła dłoń do światła, czując jak drzemiąca w niej magia budzi się do życia. Pozwoliła jej wypłynąć. Czuła, jak magia powoli rozlewa się po jej ciele, niczym eliksir.
Magia ożywiła także jej zmysły, przez co barwy lasu wydawały się nienaturalnie jaskrawe i pełne życia. Widziała unoszące się w powietrzu drobiny światła, słyszała oddech drzew i westchnienia gleby. Jakże niezwykłe było doświadczanie świata w taki sposób, wyczuwając przepływającą przez każde stworzenie energię. Od najlichszego źdźbła trawy po najpotężniejsze żelazobrzozy, których korzenie sięgają ponoć samego serca świata.
Po godzinie jazdy przez skąpany w słońcu las Lux dojechała do skrzyżowania. O ile dobrze pamiętała droga na wschód prowadziła do osady drwali, a jadąc na zachód dojechałaby do miejscowości założonej przy prosperującej kopalni srebra. Jej ojciec był współwłaścicielem tej kopalni, a jej ulubiona srebrna brosza została wykonana z wydobywanego tam kruszcu. Między dwiema głównymi drogami wiła się prawie niewidoczna ścieżka, którą podróżowali pewnie tylko samotni jeźdźcy i wędrowcy podróżujący pieszo.
Mimo że podróżowała tą ścieżką siedem lat temu, dziś czuła dziwną niechęć przed skierowaniem na nią Gwizdogana. Inna sprawa, że nie musiała na nią wjeżdżać, gdyż wyprawa na grób pradziada była tylko wygodną wymówką. Lux zamknęła oczy i uniosła ramiona na boki, pozwalając magii przepływać przez opuszki palców i błyszczący czubek jej kostura. Wzięła głęboki wdech, napełniając płuca zimnym powietrzem i otwierając się na głos światła lasu.
Przemówił kontrastem światła i cienia, feerią soczystych barw. Wyczuwała opadającą niczym mgła poświatę odległych gwiazd, spływającą także na inne światy i zamieszkujące je stworzenia. Miejsca, w których na światło Demacii padał cień, przyprawiały ją o dreszcz. Natomiast widok żywego stworzenia pławiącego się w blasku radował jej serce. Zmysły Lux obejmowały teraz dużo szersze spektrum niż zmysły większości śmiertelników. Obróciła się w siodle, szukając źródła mroku krępującego te tereny jak całun. Choć słońce było już prawie w zenicie, las nie wydawał się tak rozświetlony, jak powinien. Wyczuwała cienie, gdzie nie powinno ich być i mrok przyczajony tam, gdzie powinna czuć tylko światło. Nagle jej gardło się zacisnęło, jakby ściśnięte niewidzialną ręką, i poczuła silne zawroty głowy. Zatrzepotała powiekami walcząc z ogarniającą ją falą niespodziewanej senności.
Las wokół niej nagle zamilkł. Szelest liści w koronach drzew ucichł, nawet źdźbła trawy przestały falować na wietrze. Brzytwodzioby przestały skrzeczeć, wszystkie zwierzęta w okolicy zamarły. Lux usłyszała tylko szelest zaciskanego na zwłokach całunu.
Zaśnij…
– Nie – powiedziała, zaciskając palce na kosturze, ale nienaturalne znużenie zdążyło otulić ją niczym koc, wprawiając w senność. Głowa Lux opadła ku piersi, a jej oczy zamknęły się na ułamek sekundy.
Dźwięk łamanej gałęzi i chrzęst metalu wyrwał ją z letargu. Wzięła głęboki oddech, pozwalając zimnemu powietrzu rozbudzić się na dobre. Strzepnęła z oczu resztki otępienia mrugnięciem i wypuściła ustami powietrze, ponownie gromadząc magię. Usłyszała męskie głosy, końskie rżenie, brzęk uzd i zgrzyt metalu o metal. Jeźdźcy w wojskowym oporządzeniu. Przynajmniej czterech, może więcej.
Lux nie czuła strachu. A w każdym razie nie przed jeźdźcami. Czyhający w lesie mrok był dużo większym zagrożeniem niż oddział zbrojnych. Nie ukazał jej jeszcze pełni swojej potęgi, a jego działania przywodziły na myśl kogoś, kto testuje granice swoich możliwości. Ściągnęła wodze Gwizdogana i obróciła go w poprzek ścieżki, czekając na przeciwników, kimkolwiek byli. Freljordzcy najeźdźcy? Była zbyt daleko od morza, by mogli to być piraci, a gdyby któraś z górskich twierdz padła, na pewno by o tym wiedziała. Bandyci? Być może. Nie był to dla Lux duży problem. Pozwoliła magii zgromadzić się tuż pod opuszkami palców, gotowa w każdej chwili uformować z niej świetliste pociski.
Spośród roślinności wyłoniło się pięciu jeźdźców.
Rośli wojownicy odziani byli w błyszczące zbroje płytowe. Dosiadali szarych ogierów bojowych, wysokich na co najmniej trzy łokcie, odzianych w kropierze barwy kobaltu. Czterech jeźdźców dzierżyło miecze, a oręż piątego spoczywał w pokrytej niebieskim lakierem pochwie przytroczonej do pleców.
– Luxanna? – zapytał ten ostatni głosem przytłumionym przez przyłbicę hełmu.
Lux westchnęła, gdy rycerz zdjął hełm, ukazując ciemne włosy i surowe oblicze tak mocno uosabiające Demacię, że aż dziw brał, że do tej pory nie trafiło na monety.
– Garen – westchnęła Lux.
Jej bratu towarzyszyło czterech członków Nieustraszonej Gwardii.
Gdyby była mowa o dowolnej innej formacji, czterech ludzi nie byłoby zbyt dużą siłą, ale każdy wojownik Nieustraszonej Gwardii to bohater, którego mężne czyny grawerowane są na klindze jego miecza. O ich dokonaniach opowiada się przy ogniskach i karczemnych stołach jak Demacia długa i szeroka.
Ciemnowłosy i bystrooki brodacz, Diadoro, samodzielnie bronił kiedyś Bramy Płaczu przed pancerną hordą Legionu Tryfarińskiego przez ponad dobę. U jego boku jechał Sabator z Jandelle, pogromca straszliwego podziemnego żmija, który kiedyś co sto lat wychodził na powierzchnię na żer. Kły potwora zdobiły dziś ścianę sali tronowej króla Jarvana. Wisiały zaraz obok smoczego łba, zdobytego przez królewskiego syna i jego tajemniczego towarzysza.
Nieco drobniejsza od towarzyszy, lecz nie mniej groźna była Varia – kobieta, która poprowadziła abordaż na Flotę Morskiego Wilka pod Twierdzą Brzasku. Pomimo odniesienia ciężkich ran osobiście podpaliła okręty wroga i zabiła w pojedynku ogarniętego bojowym szałem dowódcę nieprzyjacielskiej armii. Jej brat bliźniak, Rodion, pożeglował do Mroźnej Przystani i spalił ten port do gołej ziemi, aby żaden Freljordczyk już nigdy nie ośmielił się zagrozić krainom południa.
Lux wszystkich ich znała i już w duchu wzdychała na myśl o ponownym słuchaniu tych samych opowieści przy wieczerzy. Co prawda bohaterom Demacii należy się szacunek, ale słuchanie po raz dziesiąty o wędrówce Sabatora przez gardziel żmija albo o tym, jak to Varia zatłukła Grelmorna połamanym wiosłem, było ponad jej siły.
W trakcie podróży powrotnej do Kurszanu Garen podjechał do siostry. Wcześniej krążył z kompanią wokół miasta, szukając śladów syna zarządczyni lub innych dowodów złowrogiej działalności w okolicy, ale niczego nie znalazł. Inna sprawa, że słudzy ciemności mogli po prostu zdążyć się ukryć. Musieliby być całkiem głusi, by z daleka nie usłyszeć nadjeżdżających przedstawicieli Nieustraszonej Gwardii. Pięciu wojowników w ciężkich zbrojach płytowych czyniło sporo hałasu, a Lux nie mogła użyć przy nich magii, by spróbować wykryć źródło mrocznej potęgi, którą wyczuła na leśnych rozjazdach.
– Naprawdę przyjechałaś odwiedzić grobowiec pradziadka?
– Przecież już ci to mówiłam.
– Prawda – odparł Garen. – Mówiłaś. Ale nadal nie mogę uwierzyć. Matka wspomniała, że ostatnia wizyta była dla ciebie istną udręką.
– Nie spodziewałam się, że to zapamięta.
– Jak mogła nie zapamiętać? – zapytał Garen, unikając jej wzroku. – Gdy panienka Luxanna się boczy, niebo ciemnieje, chmury płaczą, a wszelka leśna zwierzyna czmycha, gdzie pieprz rośnie.
– Sugerujesz, że byłam rozpuszczonym bachorem?
– W pewnym sensie – odparł Garen z uśmiechem łagodzącym nieco kąśliwą uwagę. – Rzeczy, za które ja dostawałem lanie, tobie uchodziły na sucho. Matka zawsze powtarzała, że nie powinienem przykładać wagi do twojego zachowania.
Po tych słowach Lux odwróciła głowę, przypominając sobie, że jej brata nie wolno lekceważyć. Większość miała go za uczciwego i bezpośredniego stratega. Niewielu nazwałoby go subtelnym czy przebiegłym.
Lux wiedziała, że to błąd. Tak, Garen był prostym wojownikiem, ale z całą pewnością nie był głupi.
– Jak myślisz, co się stało z tym chłopakiem? – zapytała Lux.
Garen przeczesał włosy palcami.
– Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że uciekł z domu – odparł. – Albo zgubił się w lesie, gnany zewem przygody.
– Nie uważasz, że porwał go mag sił ciemności?
– Nie wykluczam takiej możliwości, ale Varia i Rodion przejeżdżali tędy nie dalej jak pół roku temu i nie zauważyli żadnych przejawów użycia czarnej magii w okolicy.
Lux kiwnęła głową i dodała – Nocowałeś ostatnio w Kurszanie?
– Nie – odpowiedział Garen, gdy ich oczom ukazało się miasto. – Dlaczego pytasz?
– Z ciekawości.
– W mieście jakieś zamieszanie – rzucił Sabator, osłaniając oczy przed promieniami zachodzącego słońca.
Twarz Garena natychmiast spoważniała, a wzrok podążył ku miejscu, które wskazywał jego towarzysz. Pochylił się w siodle. Jego mięśnie spięły się do działania, a oczy zdradzały pełną koncentrację. Wojownicy Nieustraszonej Gwardii momentalnie ustawili się w szyk, w każdej chwili gotowi do akcji.
– Co się dzieje? – zapytała Lux.
Rozwścieczony tłum ścigał zataczającego się mężczyznę, uciekającego miejskimi uliczkami w stronę rynku. Nie musiała słyszeć wykrzykiwanych przez tłum słów, by zrozumieć, że kieruje nim gniew i strach.
– Gwardia! Galopem! – rzucił Garen, poganiając konia ostrogą.
Gwizdogan był szybkim rumakiem, ale nie był w stanie dotrzymać kroku demaciańskim ogierom bojowym w pełnej szarży. Gdy Lux dojechała do bram, dobiegły ją wściekłe krzyki, niosące się po mieście. Boki Gwizdogana błyszczały od potu, a jego podkowy skrzesały iskry, gdy wbiegł na miejski bruk. Lux zeskoczyła z wierzchowca, gdy dotarła do zatłoczonego rynku. Jej oczom ukazała się scena, którą zdecydowanie zbyt często zdarzało jej się w Demacii oglądać.
– Nie, nie, nie… – wymamrotała, gdy ujrzała strażników ciągnących zawodzącego mężczyznę na drewnianą platformę, zwykle wykorzystywaną do sprzedaży bydła. Odzienie łkającego żałośnie mężczyzny było czerwone od krwi. Na platformie czekała na niego kobieta w płaszczu podszytym gronostajem, ozdobionym brązowymi skrzydłami – symbolem sprawowanego urzędu. Zapewne była to Zarządczyni Giselle. Setki zebranych na rynku Kurszanian wrzeszczały na nieszczęśnika. Ogarnięta namacalną falą nienawiści Lux poczuła jak pod jej skórą zaczyna buzować magia. Zdusiła narastającą w niej świetlistą energię i zaczęła przepychać się przez tłum w stronę Garena stojącego przy stopniach prowadzących na platformę.
– Aldo Dayanie – powiedziała Zarządczyni Giselle głosem pełnym emocji. – Oskarżam cię o morderstwo i konszachty z siłami ciemności!
– Nie! – krzyknął mężczyzna. – Nie rozumiecie! To były potwory! Przejrzałem ich fałszywe oblicza! Mrok. Nic, tylko mrok!
– Przyznał się do winy! – krzyknęła Giselle.
Tłum zawył, domagając się pomszczenia pokrzywdzonych. Wydawało się, że ludzie wedrą się na platformę i rozerwą Alda Dayana na strzępy i pewnie tak by się stało, gdyby nie widok czterech wojowników Nieustraszonej Gwardii z dobytymi mieczami.
− Co się dzieje? Co się stało? – zapytała Lux, podchodząc do Garena.
Jej brat nie oderwał wzroku od klęczącego mężczyzny.
– Zamordował żonę i dzieci, gdy spały, po czym wybiegł na ulicę i zaatakował sąsiadów. Zanim go obezwładniono, zarąbał siekierą troje ludzi.
– Dlaczego to zrobił?
Garen w końcu spojrzał siostrze w oczy. – A jak myślisz? Wśród tych ludzi kryje się jakiś mag. Mrok ma tu swój przyczółek. Tylko klątwa czarownika mogłaby zmusić lojalnego obywatela Demacii do popełnienia takiej zbrodni.
Lux zdusiła w sobie gniewną ripostę i wyminęła Garena. Pokonała stopnie wiodące na platformę i podeszła do klęczącego człowieka.
– Pani Obrończyni Korony? Co pani wyprawia? – zakrzyknęła Giselle.
Lux zignorowała jej pytanie i uniosła dłonią głowę skazańca. Jego twarz nosiła ślady pobicia. Jedno oko zamykała opuchlizna, powstała po ciosie pałką bądź pięścią. Nos mężczyzny ociekał krwią, a z jego rozciętych ust zwisały strużki śliny.
– Spójrz na mnie – powiedziała. Mężczyzna podjął próbę skupienia na niej wzroku. Jego oko było zaczerwienione i poznaczone żyłkami. Widać było, że od wielu dni nie zmrużył oka.
– Obywatelu Dayanie, dlaczego zabiłeś rodzinę? – zapytała Lux. – Dlaczego zaatakowałeś sąsiadów?
– To nie byli oni. Nie. Widziałem. To nie byli oni, to były… potwory – wyjęczał mężczyzna. – Ciemność przyobleczona w ciało. Kryjąca się wśród nas! Ujrzałem ich prawdziwe oblicza! Więc je zabiłem! Musiałem to zrobić. Musiałem!
Lux podniosła wzrok, gdy podeszła do niej Zarządczyni Giselle. Na twarzy kobiety malował się przejmujący żal. Ostatnie dwa dni postarzyły ją o całą dekadę. Zarządczyni spojrzała na Aldo Dayana z odrazą, zaciskając dłonie w pięści.
– Czy zabiłeś mojego Lucę? – zapytała głosem, w którym dźwięczała żałoba. – Zabiłeś mi syna? Zabiłeś go, bo był inny?
Tłum ponownie zawył, domagając się kary. Tymczasem słońce opuściło się jeszcze niżej, wydłużając cienie. Niegdysiejsi przyjaciele Alda Dayana zaczęli obrzucać go błotem i nawozem, domagając się krzykiem jego śmierci. Zaszamotał się w uchwycie straży, tocząc z ust krwawą pianę.
– Musiałem ich zabić! – odwrzasnął oskarżycielom. – To nie byli ludzie. To był mrok, nic, tylko mrok! Każdego z was mogło to spotkać!
Lux odwróciła się do Zarządczyni Giselle.
– Co miałaś na myśli, mówiąc, że twój syn był inny?
Choć Giselle była w żałobie, Lux wyczuła w niej głęboko skrywany wstyd. Oczy zarządczyni były podkrążone i poznaczone zdradzającymi wyczerpanie czerwonymi żyłkami, ale nadal można było coś w nich dostrzec – to samo, co pojawiało się w oczach jej własnej matki, gdy w czasach młodości traciła panowanie nad drzemiącą w niej magią. To samo, co pojawiało się w oczach jej brata, gdy myślał, że na niego nie patrzy.
– Co miałaś na myśli? – ponowiła pytanie Lux.
– Nic – odpowiedziała Giselle. – Nic nie miałam na myśli.
– W jaki sposób był inny?
– Po prostu był inny.
Lux słyszała już ludzi wymigujących się w ten sposób od odpowiedzi. Doskonale wiedziała, co to znaczyło.
– Dość usłyszałem – powiedział Garen, wchodząc na platformę i dobywając miecza. Niewyobrażalnie ostra klinga błysnęła w świetle zachodzącego słońca.
– Garen, nie – powiedziała Lux. – Tu dzieje się coś więcej. Pozwól mi z nim porozmawiać.
– To potwór – odparł Garen, unosząc miecz do ciosu. – Nawet jeśli nie jest sługą ciemności, jest mordercą. A za morderstwo może być tylko jedna kara. Zarządczyni?
Giselle odwróciła załzawione oczy od Lux. Skinęła głową.
– Aldo Dayanie, uznaję cię winnym stawianych zarzutów i wzywam Garena Obrońcę Korony z Nieustraszonej Gwardii do wykonania wyroku zgodnie z demaciańskim prawem.
W momencie, gdy mężczyzna uniósł głowę, Lux miała wrażenie, że… coś przez niego przenika. Jakby czyjaś nieuchwytna obecność. Czuła to zaledwie ułamek sekundy, ale wystarczyło, by zmroziło jej krew w żyłach.
Skazaniec nagle zaczął się miotać, niczym pomylony wędrowiec dostający spazmów. Gdy Garen uniósł miecz do ciosu łaski, Aldo wydał z siebie niewyraźny, chrapliwy szept. Wrzask tłumu prawie całkiem zagłuszył ostatnie słowa skazanego, ale zanim błyszcząca klinga opadła na jego kark, Lux zrozumiała, co chciał powiedzieć.
Światło gaśnie…
– Zaczekaj! – krzyknęła.
Garen odciął głowę skazańca jednym tytanicznym ciosem. Tłum wiwatował. Ciało upadło na platformę, a krew chlusnęła z szyi podwójnym strumieniem. Jak tylko głowa Alda Dyana stoczyła się pod stopy Giselle, z jego ciała zaczął się sączyć smolistoczarny dym. Ku przerażeniu zarządczyni, z odciętego czerepu wyłoniła się zjawa o szponiastych łapach i gorejących oczach.
Demoniczny stwór rzucił się na Zarządczynię, wydając z siebie głośny, szyderczy rechot. Giselle krzyknęła, gdy widmowy stwór przeniknął ją na wylot. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, uformowane z ciemności ciało stwora rozpłynęło się na wietrze niczym dym. Gdy stwór znikał, Lux wyczuła jeszcze aurę niewyobrażalnej nienawiści, niemalże namacalnego zła. Trupioblada zarządczyni Giselle padła na platformę, zanosząc się łkaniem.
Lux padła na kolana, gdy do jej umysłu wdarły się przerażające wizje; najpierw była pochowana żywcem, potem zobaczyła, jak brat wypędza ją z Demacii w hańbie. Tysiąc razy widziała własną, powolną i bolesną śmierć. Drzemiąca w niej światłość odpędziła te koszmarne obrazy, materializując się w postaci niewielkich iskierek w wydychanym przez nią powietrzu.
– Lux…
Dopiero po chwili Lux zrozumiała, w jaki sposób zdołała usłyszeć szept Garena pośród krzyku tłumu. Odwróciła twarz od płaczącej zarządczyni, czując jak magiczna energia gromadzi się w jej ciele.
Tłum stał nieruchomo, nie wydając z siebie żadnego dźwięku.
− Lux, co się dzieje? − zapytał Garen.
Lux zamrugała, by przegonić powidoki straszliwych wizji, które zaatakowały jej umysł i podążyła za wzrokiem brata. Nieustraszona Gwardia zebrała się wokół swego przywódcy.
Nagle mieszkańcy Kurszanu zaczęli padać na ziemię, jakby energia życiowa po prostu się z nich ulotniła.
Lux zacisnęła zęby i podniosła się z kolan.
Słońce prawie całkowicie skryło się za zachodnim murem Kurszanu. Dziewczyna była w szoku, gdy zauważyła czarne opary unoszące się z nieprzytomnych mieszkańców. Każdy z widmowych kształtów był inny. Oczom Lux ukazały się demony przyodziane w noxiańskie zbroje, gigantyczne pająki, wielogłowe węże, nienaturalnie wysocy demoniczni wojownicy ściskający pokryte szronem topory, smoki o pyskach wypełnionych obsydianowymi zębiskami i cała rzesza stworów, których nie sposób opisać.
− Czarnoksięstwo − zawyrokował Garen.
Cieniste stwory zaczęły bezgłośnie zbliżać się do drewnianej platformy. Ich ruch był zwodniczo powolny, niczym fala przypływu.
− Czym są te stwory? − zapytała Varia.
− Ucieleśnieniem najgorszych koszmarów Kurszanian − odparła Lux.
− Skąd to wiesz? − rzucił Sabator oskarżycielskim tonem.
− Po prostu − odrzekła Lux, wiedząc, że pozostając w tym miejscu, do niczego się nie przyda. Nieustraszona Gwardia poradzi sobie w zwarciu, ale Lux potrzebowała więcej przestrzeni, aby w pełni wykorzystać umiejętności. Przycisnęła dwa palce do dolnej wargi i gwizdnęła przeciągle, po czym odwróciła się do Garena.
− Wiem, jak powstrzymać te stwory − rzuciła.
− Skąd? − zapytał Garen, nie odwracając spojrzenia od podchodzącej coraz bliżej demonicznej armii.
− To nieistotne − odpowiedziała mu siostra. − Postaraj się nie zginąć, dopóki nie wrócę.
Lux podbiegła do krawędzi platformy w momencie, gdy Gwizdogan przedarł się przez potworne szeregi. Stwory nawet na niego nie spojrzały, nie interesowały ich końskie sny i koszmary. Lux zeskoczyła z platformy, chwyciła konia za grzywę i jednym płynnym ruchem znalazła się na jego grzbiecie.
− Dokąd się wybierasz? − zapytał Garen.
Lux odwróciła się, siedząc w siodle, by spojrzeć na brata, podczas gdy jej koń stanął dęba, młócąc powietrze kopytami.
− Już ci mówiłam − krzyknęła. − Przyjechałam tu odwiedzić grób pradziada Fosjana!
Garen patrzył bezradnie, jak jego siostra galopuje przez armię ciemności, uważając by nie najechać żadnego z leżących na bruku ludzi. Demony wyciągały po nią swe szponiaste łapy, ale Gwizdogan zręcznie od nich odskakiwał. Gdy Lux opuściła opanowany przez potwory rynek, zatrzymała się na chwilę i uniosła swój złocony kostur ku bratu.− Za Demacię! − krzyknęła.
Wojownicy Nieustraszonej Gwardii uderzyli mieczami o tarcze.
− Za Demacię! − odkrzyknęli jednym głosem.
Lux obróciła konia i puściła go galopem ku miejskim bramom. Garen rozruszał barki, przygotowując się do walki, po czym uniósł miecz.
− Formuj szyk! − na jego komendę gwardia sprawnie uformowała szyk bojowy. Varia i Rodion stanęli po lewej, a Sabator i Diadoro po jego prawej stronie.
− Jesteśmy Nieustraszoną Gwardią − powiedział Garen, opuszczając jelec miecza do poziomu oczu. − Niech odwaga poprowadzi nasze miecze do celu.
Pierwszymi stworami na platformie były smolistoczarne ogary, z jasnymi błyszczącymi kłami w pyskach. Nieustraszona Gwardia ustawiła szyk z tarczami z przodu i mieczami gotowymi do walki. Nawałnica żelaza odparła zagrożenie. Choć przeciwnicy gwardii powstali z cienia i nienawiści, walczyli z zaskakującą wprawą. Garen wykonał wypad i wbił sztych swego miecza w tylną nogę jednej z bestii, przebijając ją nieomal na wylot. Stwór eksplodował w chmurę czarnego pyłu, wydając z siebie skowyt bólu.
Garen obrócił ostrze ku niebu i wrócił do szyku, wykonując piruet. Jego klinga powstrzymała zęby kolejnego potwora, który próbował na niego skoczyć. Garen wykonał ruch dłonią, opuszczając jednocześnie ramię, by pęd bestii wykorzystać przeciwko niej samej. Ciało stwora załomotało o deski. Potwór zawył i obrócił się w pył, gdy opancerzony but Garena z impetem wylądował na jego piersi. Brzeszczot Garena śmignął w górę, by sparować potężny cios upiora, przypominającego z wyglądu freljordzkiego wojownika. Siła uderzenia rzuciła go na kolana.
− Będę walczył do końca! − wycedził przez zaciśnięte zęby, podnosząc się z klęczek i uderzając w rogaty łeb przeciwnika głowicą miecza. Nie czekając, aż demon rozpadnie się w pył, Garen zawirował, by wrazić ostrze w brzuch kolejnej bestii.
Tymczasem Sabator odrąbał łeb czarnemu ogarowi, a Diadoro przeciął cielsko syczącego węża na pół krawędzią tarczy. Varya uderzyła rękojeścią miecza prosto w wyszczerzony pysk kolejnego demona, podczas gdy Rodion zatopił miecz w jego piersi.
Każdy zabójczy cios wywoływał fontannę popiołu. Ostrze Garena zalśniło srebrzyście, gdy wbił je w ciało czarnego skorpiona.
Kątem oka zauważył ruch zbliżających się do jego głowy szponów. Na szczęście szponiasta łapa została zatrzymana przez tarczę czujnego Sabatora. Przeciwnik Varii rozpadł się w pył, gdy odrąbała mu nogi. Rodion wbił miecz prosto w pysk skaczącej na niego paskudnej, zdeformowanej kreatury. Umierając, wydała z siebie wysoki skrzek. Jednakże na miejsce każdego zabitego stwora do boju wkraczały dwa kolejne.
− Plecami do siebie! − ryknął Garen. Naramienniki pięciu wojowników zgrzytnęły o siebie, gdy przyjęli nową formację. Utworzyli krąg stali, kierując oręż na zewnątrz. Bastion światła przeciw mocom ciemności.
− Pokażcie im siłę Demacii!
Lux pędziła przez las tak szybko, że nie dostrzegała pojedynczych drzew, lecz całą ścianę zieleni. Z czubka jej kostura biła jaskrawa poświata, oświetlająca drogę w półmroku. Nawet ze źródłem światła, podróż przez las z taką prędkością była niebezpieczna. Lux wiedziała jednak, że koszmary atakujące Garena i Nieustraszoną Gwardię nie spoczną, póki ich nie zabiją. Ludzka wyobraźnia to dla koszmarów idealna pożywka; strach przed śmiercią, bezradnością i utratą kogoś bliskiego jest w ludzkiej psychice mocno zakorzeniony.
Pędziła tą samą ścieżką co rano, pozwalając, by wypełniająca ją moc spłynęła na Gwizdogana, wyostrzając nadzwyczajnie jego wzrok. Mogłaby przysiąc, że jej rumak przefrunął całą drogę do znajomych rozstajów. Ignorując drogi wiodące na wschód i zachód, Gwizdogan jednym skokiem przesadził chaszcze zasłaniające ścieżynę wiodącą na północ.
Do grobu pradziada Fosjana.
Nawet zaklęty koń, wiedziony magiczną poświatą, musiał jednak zwolnić na krętych ścieżkach, wiodących przez strome wąwozy i usłane skałami żleby. Im bardziej Lux zbliżała się do grobowca, tym bardziej złowrogi stawał się krajobraz − niczym w baśni, mającej przestraszyć małe dzieci. Drzewa zaczęły ociekać czarną mazią, a ich konary zaczęły przypominać wykrzywione ręce, próbujące uchwycić palcami jej włosy i płaszcz. Przerwy w ścianie lasu wyglądały jak zębate paszcze, a na wielu gałęziach dało się dostrzec całun pajęczyn jadowitych pająków. Sadzawki czarnej, zastałej wody czyniły grunt miękkim i wilgotnym. Wszelkie wróżki, które zamieszkiwały kiedyś ten las, z pewnością dawno się stąd wyniosły.
Gwizdogan wyhamował przed zacienioną polaną. Odrzucił łeb do tyłu, a jego chrapy rozszerzyły się ze strachu.
− Spokojnie, mały − powiedziała Lux. − Grobowiec Fosjana jest tuż przed nami. Jeszcze tylko kilka kroków.
Rumak wrył jednak kopyta w ziemię i ani myślał się ruszyć.
– No dobrze – westchnęła Lux. − Dalej pójdę sama.
Zsunęła się z końskiego grzbietu i weszła na polanę, wysoko unosząc kostur. Jego poświata była przytłumiona, niczym latarnia podczas sztormu, ale dawała dość światła, by móc się rozejrzeć.
Grobowiec Fosjana miał postać niewysokiego, porośniętego trawą kurhanu. Na jego szczycie usypano kamienny kopiec. Z kopca unosił się ku niebu wirujący słup czarnego dymu, w którym migały koszmarne kształty pradawnych stworów, próbujących przedrzeć się do naszego świata. Po upamiętniającej czyny Fosjana kamiennej płycie wiły się czarne smugi.
Przed tablicą siedział młody, na oko trzynastoletni chłopiec. Jego szczupłe ciało kiwało się w tę i z powrotem, jakby był w transie. Smugi czarnego dymu sięgały z grobowca ku jego szyi, jakby próbowały wydusić z niego życie.
– Luca? – zapytała Lux.
Chłopiec zaprzestał kiwania, na dźwięk jej głosu.
Gdy obrócił głowę ku niej, Lux zamarła. Jego oczy były smoliście czarne. Wyszczerzył zęby.
– Już nie – odpowiedział.
Ogromny pająk z hakami zamiast nóg nachylił się nad Garenem; z jego napuchniętego odwłoka wyzierały niezliczone oczy i paszcze. Garen rozpłatał odwłok na pół i kopnięciem zrzucił miotającą się kreaturę z platformy.
Bark Garena zapulsował przeraźliwym chłodem, gdy inny stwór przebił szponem jego naramiennik. Metal zbroi nie ustąpił jednak przed ciosem. Szpon przeniknął dalej, jakby w ogóle nie było tam pancerza. Przez ciało Garena przetoczyła się fala odrazy. Poczuł zapach cmentarnego błota; odór rozkładu bijący z liczącego sobie setki lat grobowca. Zacisnął zęby, przezwyciężając ból siłą woli, jak go tego uczono.
Zakrzywione ostrze przebiło się także przez gardę Rodiona i uderzyło wojownika w bok. Ból sprawił, że opuścił tarczę, a z jego gardła wydarł się krzyk.
– Trzymaj postawę! – zaryczał Garen. – Pokonaj ból!
Rodion wyprostował się z wysiłkiem po tej reprymendzie. Napór potworów cienia na Nieustraszoną Gwardię nie ustawał.
– Nie ma im końca! – krzyknęła Varia.
– Więc będziemy walczyć bez końca! – odkrzyknął jej Garen.
Zwalczając przemożną chęć ucieczki z nawiedzonej polany, Lux podeszła do chłopca. Z jego oczu wyzierała koszmarna ciemność, czekająca tylko aż ludzka słabość nada jej formę. Wyczuła w tym wzroku zimny, kalkulujący umysł.
Luca kiwnął głową i płynnie powstał z gleby. Na krawędzi polany zaczęły gromadzić się koszmarne stwory. Jazgot ich głosów zdawał się dobiegać z każdej możliwej strony.
– W twojej głowie aż kłębi się od koszmarów – powiedział chłopiec. – Chyba rozłupię ci czaszkę kamieniem, by obejrzeć je z bliska.
– Luca, to nie twoje słowa – wyszeptała Lux.
– A czyje w takim razie?
– Demona spoczywającego w tym grobowcu – odparła. – Wbrew temu, co myśleli ci, co pogrzebali Fosjana, demon nigdy nie został całkowicie pokonany.
Luca wyszczerzył zęby w uśmiechu tak szerokim, że na skórze otaczającej jego usta pojawiła się siateczka pęknięć. Po twarzy zaczęły spływać strużki krwi.
– Wcale nie został pokonany – powiedział. – Wszedł tylko w stan uśpienia. Leczył rany. Regenerował się. Przygotowywał.
– Na co się przygotowywał? – zapytała Lux, nadludzkim wysiłkiem wykonując krok naprzód.
Chłopiec pokiwał na nią wyciągniętym palcem, jakby ją karcił. Lux zamarła w miejscu, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
– Nie tak prędko – rzucił niedbale, schylając się po kamień. – Najpierw wyciągnę z ciebie koszmary.
– Luca! – wyszeptała sparaliżowana Lux. – Musisz to zwalczyć. Wiem, że potrafisz. W twoich żyłach płynie magia. Wiem to, przecież właśnie dlatego tu przyszedłeś, prawda? Chciałeś być blisko kogoś, kto pokonał demona.
Istota władająca ciałem chłopca zarechotała szyderczo. Dźwięk ten niósł w sobie tyle nienawiści, że trawa na polanie całkiem uschła.
– Jego łzy były jak oaza na pustyni – powiedziała istota, podczas gdy chłopiec zaczął krążyć wokół niej, jakby zastanawiając się z której strony rozłupać jej czaszkę. – Obudziły mnie ze snu. Pożywiły. Spałem tak długo, że zapomniałem już, jak smakuje cierpienie śmiertelników.
Chłopiec wyciągnął dłoń i pogłaskał ją po policzku. Jego dotyk zmroził Lux krew w żyłach. Gdy oderwał dłoń od jej twarzy, podążała za nią smużka dymu. Zakrztusiła się, nie mogąc złapać tchu. Po jej policzkach pociekły łzy.
– Uśpiłem go, po czym wyciągnąłem z jego snów koszmary i oblekłem je w ciało – powiedział chłopiec. – Ale jego moc jest niewielka. W porównaniu z ogniem, który wyczuwam w tobie, on był ledwie iskrą. Nie powiem, żeby zaspokoił mój głód, ale obawy dziecka są prawdziwą ucztą po tak długim okresie postu. To Demacia jest prawdziwym koszmarem takich jak on. Takich jak ty.
Lux poczuła, że jej magia jest tłamszona przez mroczną potęgę demona. Zalewający ją mrok stłumił jej wewnętrzny blask do niewielkiej iskierki. Jednak nawet niewielka iskra może stać się zarzewiem pożogi, która pochłonie cały las.
– Nienawidzili go. Luca zdawał sobie z tego sprawę. Śmiertelnicy boją się tego, czego nie rozumieją. Jakże łatwo jest podsycić ten strach i zmienić go w prawdziwą grozę.
Lux poruszyła palcami, co wywołało falę bólu w jej dłoni. Ale ból oznaczał, że nadal ma nad sobą kontrolę. Wykorzystała to. Zbudowała w umyśle barierę, oddzielającą pozostałą w niej iskrę mocy od obezwładniającej grozy. Jej ciało ponownie zaczęło wypełniać się energią.
– Luca, proszę – powiedziała z wysiłkiem. − Musisz to zwalczyć. Nie możesz stać się jego narzędziem.
Chłopiec wybuchnął śmiechem. – On cię nie słyszy. A nawet gdyby cię słyszał, dobrze wiesz, że słusznie obawia się tego, co zrobiliby inni śmiertelnicy, gdyby poznali prawdę. Gdyby dowiedzieli się, że jest tym, czego najbardziej nienawidzą. Magiem. Sama powinnaś dobrze znać to uczucie.
Lux poczuła falę bólu, rozprzestrzeniającą się przez ramiona do piersi. Czarne oczy chłopca zwęziły się w szparki, gdy poczuł gromadzącą się w niej magię.
– Prawda, dobrze znam to uczucie – powiedziała. − Ale nie podporządkuję się strachowi.
Krzycząc z bólu, Lux wyrzuciła w stronę chłopca swój kostur. Jej ręce promieniowały bólem, a cios był niezdarny. Chłopiec zauważył zagrożenie, ale spóźnił się z unikiem. Złocona końcówka kostura musnęła jego policzek.
Kontakt trwał tylko chwilę, ale to wystarczyło.
Miecze wojowników Nieustraszonej Gwardii trafiały z brutalną dokładnością, a tarcze uderzały z oszałamiającą siłą, ale nawet oni nie mogli walczyć wiecznie.
Prędzej czy później, cienie musiały zatryumfować.
Stado wijących się stworów uderzyło z lewej, przejmując na siebie impet uderzeń miecza Diadoro. Jeden z ich ciosów odbił się od tarczy i uderzył prosto w jego naramiennik. Diadoro stęknął i wraził miecz w kałdun czarnego stwora o smoczym łbie.
– Nie ustępujcie! – krzyknął Sabator. – Stawcie im opór!
Garen ciął stwora ciemności mieczem, poprawił na odlew, przez brzuch, po czym zatopił miecz w jego piersi. Poszedł za ostrzem i skrętem tułowia wyrwał broń z przeciwnika. Zatrzymanie się w miejscu oznaczało śmierć. Kątem oka zauważył ruch po prawej. W jego stronę leciała wyjąca czaszka o kłach wielkich jak sztylety. Ciął ją przez oczy. Czaszka wrzasnęła jeszcze głośniej i eksplodowała w chmurze dymu i popiołu.
Skoczyły ku niemu dwa kolejne potwory. Nie miał miejsca na zamach. Pierwszego stwora uderzył w pierś jelcem. Drugiego dźgnął krótko w brzuch, błyskawicznie wyciągając ostrze z rany. Bestie odstąpiły. Garen wykonał krok w tył, zrównując się z Varią i Rodionem. Rodzeństwo było pokryte popiołem od hełmów po nagolenniki.
– Utrzymać pozycję – powiedział.
– Jak długo jeszcze? – zapytał Diadoro.
Garen spojrzał na północ, gdzie las błyszczał odległą poświatą.
– Damy Lux tyle czasu, ile potrzebuje – odwarknął, patrząc groźnie na towarzysza.
Cienie ponowiły natarcie.
Gdy Lux napełniła Lucę swym światłem, całą polanę wypełnił jaskrawy blask. Potwór kontrolujący ciało chłopca opuścił je, wydając z siebie pełen furii i desperacji ryk. Aura białego płomienia opromieniła całą polanę. Bestia czmychnęła przed niewiarygodną potęgą Lux; jej mrok zniknął w powodzi światła. Poświata wciąż nabierała intensywności, aż w końcu nawet grobowiec i las zniknęły w morzu oślepiającej bieli. Jedyne, co pozostało w polu widzenia Lux, to chłopiec, przyciskający kolana do klatki piersiowej. Spojrzał na nią wzrokiem przerażonego dziecka.
– Potrafisz mi pomóc? – zapytał.
– Potrafię – odparła Lux, siadając obok niego. – Ale musisz ze mną wrócić.
Pokręcił głową. – Nie mogę. Za bardzo się boję. Koszmarny potwór tylko na to czeka.
– To prawda, ale wspólnie możemy go pokonać – odparła. – Pomogę ci.
– Naprawdę?
– Jeśli tylko mi na to pozwolisz – odparła Lux z uśmiechem. – Wiem, przez co przechodzisz… że boisz się tego, co zrobią ludzie, kiedy dowiedzą się, co potrafisz. Uwierz mi, też przez to przeszłam. Ale nie musisz się bać. Wiesz, co masz w środku? Wcale nie zło. Nie mrok. To światłość. Światło, które można kontrolować. Nauczę cię.
Wyciągnęła do niego dłoń.
– Obiecujesz? – zapytał.
– Obiecuję – odparła Lux. – Nie jesteś sam, Luca.
Chłopiec złapał jej dłoń, jak tonący chwyta się liny ratunkowej.
Oślepiająca światłość na moment powróciła, a gdy zniknęła, oczom Lux ukazała się identyczna polana co siedem lat temu. Na pokrytym zieloną trawą kurhanie stał kamienny kopiec, na którym postawiono tablicę opisującą czyny Fosjana. Mrok, który zmienił las nie do poznania, zupełnie zniknął. Ślady szponów zniknęły z drzew, a nocne niebo błyszczało miriadami gwiazd. Spod konarów dobiegały dźwięki, wydawane przez nocne ptaki.
Luca, nadal ściskający jej dłoń, uśmiechnął się do niej.
– Czy potwór już sobie poszedł?
– Chyba tak – odpowiedziała, czując, jak wypełniająca ją wcześniej groza znika. – Przynajmniej na jakiś czas. Nie wiem, czy wrócił do grobowca, ale na pewno nie ma go tutaj. Tylko to się teraz liczy.
– Czy możemy iść do domu? – zapytał Luca.
– Tak – odparła Lux. – Chodźmy do domu.
Garena przepełniało przeraźliwe zimno. Jego ręce, przebite przez pazury z cienia, były jak z ołowiu. Miał wrażenie, że płynące jego żyłami zimno zaczyna dosięgać samej jego duszy.
Sabator i Diadoro leżeli na deskach platformy, a ich skóra zaczynała ciemnieć. Rodion klęczał, a jeden ze stworów trzymał go szponiastą łapą za gardło. Varia wciąż oganiała się przed bestiami mieczem, choć ramię z tarczą bezwładnie zwisało u jej boku.
Garen poczuł ukłucie rozpaczy. Do tej pory nie zaznał smaku porażki. A przynajmniej nie do tego stopnia. Nawet gdy kiedyś myślał, że Jarvan zginął, znalazł w sobie siłę do dalszej walki. W tej chwili życie uciekało z niego z każdym urywanym oddechem.
Stanął przed nim ogromny, rogaty demon z toporem uformowanym z esencji mroku. Jego twarz przypominała mu barbarzyńcę, którego pozbawił życia lata temu. Garen uniósł miecz, gotowy na śmierć. W jego gardle zaczął wzbierać demaciański okrzyk bojowy.
Nagle poczuł podmuch letniego wiatru. Na północnym niebie wykwitło światło, jasne jak słońce.
Poświata zdmuchnęła potwory cienia z powierzchni ziemi, niby huragan porywający popiół z ogniska. Wiatr i światło objęły swym działaniem cały rynek przeganiając cienie precz.
Garen wypuścił powietrze z płuc, nie mogąc uwierzyć, że jeszcze żyje. Rodion głęboko westchnął, a Sabator i Diadoro podnieśli się z desek. Rozejrzeli się dookoła w osłupieniu, widząc, że miastowi również zaczynają się poruszać.
– Co to było? – zapytała Varia.
– Lux – odparł Garen.
Po odprowadzeniu chłopca do wdzięcznej matki i udzieleniu Dawcom Światła wskazówek dotyczących dalszej jego edukacji, Lux i Garen wyruszyli w stronę południowej bramy Kurszanu. Tuż za nimi podążała reszta Nieustraszonej Gwardii. Poruszali się w ciszy. Z każdego Kurszanina, którego mijali w drodze do bramy, biło poczucie winy. Żaden z nich nie pamiętał, co się stało po egzekucji, ale wszyscy czuli, że przyczynili się do czyjejś śmierci.
– Niech Zamaskowana Pani przyjmie go do siebie – powiedziała Lux, gdy mijali procesję pogrzebową Alda Dayana.
– Myślisz, że zasłużył na taką łaskę? – zapytał Garen. – Zabił niewinnych ludzi.
– To prawda – przyznała Lux. – Ale czy wiesz dlaczego to zrobił?
– Czy to ma znaczenie? Poniósł karę za czyn, którego się dopuścił.
– Oczywiście, że to ma znaczenie. Aldo Dayan był ich przyjacielem i sąsiadem – powiedziała Lux. – Pijali z nim piwo w karczmie, żartowali z nim, gdy mijali go na ulicy. Ich córki bawiły się z jego dziećmi. Chęć wymierzenia kary sprawiła jednak, że nie byli w stanie zrozumieć, dlaczego tak postąpił.
Przez jakiś czas Garen wbijał wzrok przed siebie.
– Może nie chcieli tego zrozumieć – powiedział w końcu. – Nie potrzebowali tego.
– Jak możesz tak mówić?
– W tym świecie nie ma miejsca na takie niuanse, Lux. Demacia jest otoczona przez wrogów: na północy dzikie plemiona, na wschodzie zaborcze imperium, a do tego magowie mroku, chcący rozerwać nasze królestwo od środka. Nie możemy sobie pozwolić na relatywizm. Wahanie zakłóca jasność myślenia i rozbija naszą jedność. A do tego po prostu nie mogę dopuścić.
– Nawet gdy ceną za jedność jest ludzkie życie?
– Nawet – odparł twardo Garen. – Wszystko, co czynię, czynię właśnie w tym celu.
– Za Demacię?
– Za Demacię – odrzekł Garen.
Lux – Pani Jasności
Luxanna Obrończyni Korony jest potężnym, młodym magiem światła z Demacii, krainy, w której do zdolności magicznych podchodzi się z dystansem i strachem. Zmuszona do trzymania swoich mocy w sekrecie, dorastała w strachu przed wygnaniem, ale udoskonaliła umiejętności i potajemnie używa ich, pomagając ojczyźnie.
Luxanna (dla przyjaciół Lux) dorastała w demaciańskim mieście Wysoka Srebrzysta, jako jedno z dwójki dzieci w sławnym rodzie Obrońców Korony, rodzinie, której zadaniem od pokoleń było chronienie króla. Jej dziadek ocalił króla w Bitwie o Burzowy Kieł, zaś jej ojciec służył mu podczas najazdu Noxian, znanego jako Szaleństwo Cyrusa. Jej starszy brat Garen miał iść w ich ślady.
Od najmłodszych lat razem uczyli się szermierki, jazdy konnej i polowania. Ale podczas gdy Garen zdecydował się kontynuować rodzinną tradycję i dołączyć do Nieustraszonej Gwardii, jednego z najbardziej elitarnych demaciańskich regimentów, Lux wykraczała w swoich marzeniach poza granice kraju i zapragnęła odkrywać świat. Jej rodzice krzywo patrzyli na te pragnienia i oczekiwali, że przejmie ona w przyszłości rolę opiekunki rodu i stanie się głową rodziny. Było to ważne zadanie, ale nastawiona idealistycznie do świata Lux miała inne plany. Garen był w jej oczach bohaterem, a mimo to nie chciała słuchać jego rad o porzuceniu marzeń na rzecz obowiązków wynikających z demaciańskiego pochodzenia.
Słuchanie rozkazów nigdy nie było ulubionym zajęciem Lux, niepokornej dziewczyny o głowie pełnej idei. Ku rosnącej frustracji nauczycieli przygotowujących ją do roli opiekunki rodziny, Lux goniła wciąż za nowymi ideami, prezentowała oryginalny punkt widzenia na niektóre kwestie i ogólnie krnąbrną postawę. Nie można się było jednak gniewać na nią, gdyż jej wewnętrzny optymizm i radość życia łagodziły nawet najbardziej surowych nauczycieli. Twierdzili oni, że dziewczyna po prostu promienieje. Lux nauczyła się wykorzystywać tę sytuację na swoją korzyść, ale zaczęła podejrzewać, że nie jest to jedynie przenośnia. Olśniło ją w końcu, gdy odbywała o zmierzchu samotną przejażdżkę w północnej części gór.
Gdy ostatni promień słońca zniknął za horyzontem, jej koń stracił równowagę na bryle lodu i upadł, łamiąc nogę. Lux znalazła się w nieciekawej sytuacji, zbyt daleko od najbliższych osiedli, by dotrzeć do nich przed nocą i zbyt wstrząśnięta bólem swojego zwierzęcia, by je zostawić. Wiedziała, że Garen poradziłby jej zabić konia, by skrócić jego cierpienia. Ale Lux nie była w stanie uśmiercić wierzchowca, na którym jeździła od najwcześniejszego dzieciństwa. Gdy Lux szykowała się do spędzenia nocy w górach, wataha zgłodniałych wilków szablistych, zwabiona wonią końskiej krwi, wypełzła ze swoich jaskiń w poszukiwaniu świeżego mięsa.
Gdy zapadła noc, a Lux wciąż nie wracała do domu, jej ojciec i Garen wyruszyli na poszukiwania. Szukali całą noc i ostatecznie znaleźli ją następnego ranka, zziębniętą i samotną, przytuloną do przerażonego konia. Otaczały ją rozczłonkowane ciała sześciu wilków szablistych. Lux nie chciała rozmawiać o tym, co się wydarzyło i błagała ojca, by uratował jej ukochanego wierzchowca. Z rodzinnego domu przysłano pojazd i koń został uratowany, Lux zaś zaopiekowała się nim, aż ostatecznie wyzdrowiał.
Od tamtej nocy Lux wiedziała, że posiada zdolności, których nie miał nikt inny, zdolności, które z pewnością nie byłyby dobrze widziane w nastawionym antymagicznie społeczeństwie Demacii. Od kołyski Lux uczyła się, że magia doprowadziła niegdyś Runeterrę niemal do zagłady. Jej własny wuj został zabity przez maga, a demaciańskie podania wypełnione były postaciami czarowników służących złu — ukazywały one, w jaki sposób nawet najczystsze serce może zostać skażone magią. Czy stawała się zła? Czy była abominacją, którą należy zabić bądź wygnać poza wielki mur? Wypełniły ją strach i wątpliwości. Całe noce spędzała z zaciśniętymi oczami i pięściami, starając się opanować światło, wydobywające się spod jej skóry.
Strach przed tym, że jest z nią coś nie tak, niemal ją obezwładnił. Ale po niezwykłej nocy, spędzonej w stolicy Demacii, gdy miała trzynaście lat, nocy, podczas której ogromny kamienny kolos wyszedł z mroku, wróciła do Wysokiej Srebrzystej, nieco inaczej patrząc na swoje moce.
Obrońcy Korony pozostawili Garena wówczas w stolicy z Nieustraszoną Gwardią i od tej pory Lux widywała go jedynie podczas coraz rzadszych wizyt w Wysokiej Srebrzystej i za każdym razem odkrywała, że łączy ich coraz mniej. Gdy Lux wróciła do domu, zdecydowała, że musi opanować swoje moce, zamiast się ich obawiać. Ku rozpaczy opiekunów zaczęła regularnie się im wymykać i uciekać tam, gdzie nie dosięgną jej pełne osądu spojrzenia. Samotna w gęstym lesie, pozwalała, by magia przejmowała nad nią kontrolę, stopniowo ucząc się nad nią panować. Ostatecznie mogła pozwolić sobie na uwolnienie swojej mocy w jej najbardziej dzikiej formie. Nauczyła się używać magii do oślepiania wrogów, wywoływania blasku na jedno skinienie dłoni i tworzenia w powietrzu świetlistych sylwetek. Umiała również wywołać światło o takiej intensywności, że potrafiło palić i niszczyć. Niegdyś te zdolności ją przerażały; teraz, gdy nauczyła się wyrażać poprzez nie, znalazła w nich radość.
Mimo że rozumiała już więcej, nadal czuła, że musi się jeszcze wiele nauczyć. Przez wiele kolejnych lat w posiadłości Obrońców Korony doświadczano co jakiś czas niezwykłych zjawisk: w całym zamku pojawiały się tańczące światła, statuy recytowały przechodzącym osobom limeryki, słychać też było chichoty w miejscach, gdzie nikogo nie było. Rodzina Lux zawsze znajdowała racjonalne wyjaśnienie i przymykała oko na oczywiste źródło tych fenomenów. Konfrontacja z rzeczywistością oznaczałaby dla nich przyznanie się do bolesnej prawdy i skierowanie na rodzinę niechcianej uwagi. Próbując zapoznać Lux z rzeczywistym światem, jej matka wielokrotnie zabierała ją na wycieczki do posiadłości licznych rodzin, które ród Obrońców Korony zobowiązał się strzec. Początkowo dziewczyna miała opory, ale dość szybko przezwyciężyła je. Zwracano się więc do niej o pomoc w razie potrzeby.
Gdy Lux miała szesnaście lat, jej rodzina wybrała się na miesiąc do stolicy Demacii, aby uczestniczyć w ceremonii przyjęcia Garena w szeregi Nieustraszonej Gwardii. W stolicy dalej wspierała potrzebujących, działając u boku zakonu religijnego, znanego jako Oświeceni. Tak w stolicy, jak i w Wysokiej Srebrzystej, Lux wyrobiła sobie opinię młodej, niezwykle sympatycznej osoby o ogromnym uroku osobistym. Zaprzyjaźniła się z Kahiną, młodą członkinią Iskrzących, zbrojnego ramienia Oświeconych. Odbywały regularne walki treningowe w przerwach między przyjęciami i innymi wydarzeniami, w których zmuszona była uczestniczyć z rodziną, szybko więc nawiązała więź z młodą wojowniczką.
Gdy jednak zapadał zmierzch, zew przygody dawał o sobie znać i Lux wymykała się za mury miejskie. Demacia urzekała Lux swoim pięknem, ale podczas pewnej wizyty w dzikich, leśnych ostępach, odkryła ona, że ciemność może zapuścić korzenie nawet w najjaśniejszym ogrodzie.
Lux znalazła grupę drapieżnych istot polujących na mieszkańców pobliskich wiosek i śledziła je aż do leśnego legowiska. Stworzenia upodobały sobie system podziemnych jaskiń, wypełnionych obgryzionymi kośćmi. Lux, kierowana gniewem i brakiem doświadczenia, zaatakowała je natychmiast strumieniem oślepiającej magii. Zabiła z tuzin stworzeń, nie doceniła jednak ich liczby i wkrótce spadła na nią cała chmara bestii. Jeden z potworów był bliski rozerwania gardła dziewczyny, jednak w tym momencie zaatakowała grupa Iskrzących, którzy również szli ich tropem i wszystkie bestie padły pod ciosami mieczy. Na czele wojowników stała Kahina. Niestety, była ona świadkiem zdolności Lux.
Dziewczyna została odeskortowana do Demacii, gdzie stanęła przed radą Oświeconych. A ci dali jej wybór. Albo będzie używać swych mocy poza granicami Demacii, w celu poznania jej wrogów, albo na zawsze zostanie wygnana jako osoba władająca magią. Fakt, że Demacia chce zrobić użytek z jej zdolności zadziwił Lux, ale propozycja była zbyt ekscytująca, by można ją było odrzucić. Lux z radością ją zaakceptowała. Jej rodzice zostali poinformowani jedynie, że ich córka również została wybrana do służby koronie i pozostanie w Demacii jako członkini Iskrzących. Byli zaskoczeni, ale cieszyli się, że ich córka wreszcie znalazła dla siebie miejsce w Demacii.
Na kolejne lata Lux pozostała w stolicy, trenując z Iskrzącymi i przyjmując nauki od Oświeconych, zanim została wysłana na pierwszą misję. Miała zbadać sporne lasy na pograniczu Demacii i Imperium Noxusu, aby sprawdzić, czy prawdziwe są pogłoski o agentach wroga, próbujących podburzyć tamtejszych mieszkańców przeciwko Demacii. Misja Lux zakończyła się pełnym sukcesem, rozpracowała Noxian i nastawiła ich agentów przeciwko sobie, przez co ich plany spaliły na panewce. Kolejne misje potwierdziły reputację Lux jako osoby, na której można polegać bez względu na okoliczności.
Poza murami Demacii dziewczyna dowiedziała się więcej o świecie, poznała jego naturę, złożoną historię i różnorodność mieszkańców. Zrozumiała, że demaciański styl życia nie jest jedynym, zrozumiała, że ma on swoje wady, jak również zalety. Z dala od ojczyzny Lux używała swoich mocy bez skrępowania, ale w domu, gdy odwiedzała rodziców i Garena, trzymała je w sekrecie. Jej brat i rodzina uważali, że lojalnie służy Demacii… co było prawdą, niezależnie od tego, w jaki sposób wypełniała swoje obowiązki.
Ostatnie Światło
Ziemia zatrzęsła się w Terbizji o świcie niczym rozbrykany źrebak i poznaczyła okolicę głębokimi szczelinami. Lux przejechała na Gwizdoganie przez pozostałości obronnego barbakanu, którego wysokie mury wyglądały, jakby machiny oblężnicze Noxian bombardowały je tygodniami. Poprowadziła konia pomiędzy skruszonymi fragmentami, w kierunku prowizorycznego punktu pomocy medycznej, zorganizowanego w namiocie pośród dawnych straganów handlowych.
Skala zniszczeń była niespotykana. Lux nigdy nie widziała czegoś podobnego. Budynki w Terbizji wzniesione zostały przez lokalną społeczność z twardego granitu wzmocnionego demaciańskim dębem. Mimo to niemal wszystkie uległy całkowitej zagładzie. Pokryci pyłem mieszkańcy przekopywali ruiny kilofami i łopatami w nadziei na znalezienie ocalałych, ale zamiast tego natrafiali jedynie na kolejne zwłoki. Całe ulice zniknęły w dymiących jamach, pokrywających teraz całe miasto.
Lux zsiadła z konia i weszła do środka namiotu. Nie była uzdrowicielką, ale jej empatia nakazywała jej zająć się rannymi. Myślała, że widok skali zniszczeń przygotuje ją na to, co czeka ją wewnątrz.
Myliła się.
Setki wyciągniętych z ruin ocalałych spoczywało na rozłożonych na ziemi kocach. Do uszu Lux dobiegły krzyki ojców i matek, rozpaczających za dziećmi; żon i mężów, opłakujących ukochanych; ale najgorsze były puste, pełne niezrozumienia spojrzenia osieroconych dzieci. Lux dostrzegła lekarza w pokrytym krwią fartuchu, myjącego ręce w misce i ruszyła w jego stronę.
— Alzarze! — rzuciła. — Powiedz, jak mogę pomóc.
Odwrócił się i widziała łzy w jego oczach. Minęła chwila, zanim dostrzegł zza mgły żalu, kto się do niego zwraca.
— Obrończyni Korony — skłonił się nisko.
— Wystarczy Lux — odparła. — Powiedz, proszę, co mogę zrobić?
— Twoje przybycie to prawdziwe błogosławieństwo, pani — westchnął lekarz. — Pragnę jednak oszczędzić ci widoku tych okropieństw.
— Niczego mi nie oszczędzaj — rzuciła Lux. — Jestem Demacianką i mam obowiązek pomagać innym Demacianom.
— Oczywiście, wybacz mi, moja pani — odrzekł Alzar, biorąc głęboki wdech. — Twoja obecność na pewno będzie ukojeniem dla rannych.
Alzar poprowadził ją do miejsca na tyłach namiotu, gdzie na zbitym z kawałków drewna łóżku leżał młody mężczyzna. Lux wstrzymała oddech widząc jego rany. Jego ciało było zdruzgotane, ale spomiędzy zakrwawionych bandaży dało się dostrzec jego oczy. Ze stoickiego spokoju, z jakim znosił ból, poznała, że ma do czynienia z żołnierzem.
— Wyciągnął członków rodziny z ruin domu — powiedział Alzar. — Ocalił ich i kontynuował szukanie ocalałych. Nadszedł kolejny wstrząs i runął na niego budynek. Zmiażdżył mu płuca, a odłamki szkła dostały się do jego oczu.
— Jak wiele ma czasu? — spytała Lux, ściszając głos.
— Nie wiadomo, ale na pewno niewiele — odparł Alzar. — Gdybyś przy nim została, ulżyłabyś mu w ostatnich chwilach, zanim dostanie się w ramiona Zamaskowanej Pani.
Lux skinęła głową i usiadła przy umierającym. Ujęła jego rękę, czując w sercu ogromny żal. Alzar uśmiechnął się z wdzięcznością i ruszył pomóc tym, których mógł ocalić.
— Tak tu ciemno — powiedział mężczyzna, którego obudził dotyk. — Bogowie, nie widzę!
— Spokojnie, żołnierzu. Jak się nazywasz? — spytała Lux.
— Dothan — odparł, z trudem wciągając powietrze.
— Nosisz imię bohatera Twierdzy Brzasku?
— Tak. Znasz tę historię? To stara opowieść o porachunkach z dzikusami.
—Wierz mi, dobrze ją znam — Lux posłała mu smutny uśmiech. — Mój brat opowiadał mi ją wielokrotnie, gdy byliśmy dziećmi. Podczas zabawy zawsze zmuszał mnie do bycia freljordzkim korsarzem, podczas gdy on wcielał się w Dothana, samotnie broniącego portu przeciwko hordom zmiennokształtnych.
— Chciałem być jako on — powiedział młodzieniec słabym głosem, przerywanym ciężkimi oddechami. Kropla krwi pociekła spod jego bandaża niczym czerwona łza. — Chciałem przynieść honor memu imieniu.
Lux trzymała jego dłoń w swoich.
— Udało ci się — powiedziała. — Alzar powiedział mi, co się stało. Jesteś prawdziwym bohaterem Demacii.
Jego rysy złagodniały, a oddech osłabł jeszcze bardziej. Widać było, że siły go opuszczają.
— Czemu nie widzę?
— To twoje oczy — wolno odparła Lux. — Tak mi przykro.
— Co… co się z nimi stało?
— Alzar powiedział, że wbiły się w nie odłamki szkła.
Usłyszała jego gwałtowny oddech.
— Umieram — powiedział. — Wiem o tym, lecz… chciałbym ostatni raz… spojrzeć na światło Demacii.
Lux czuła jak wzbiera w niej magia, lecz wykorzystała poznaną od Oświeconych mantrę, aby nie wyzwolić jej za bardzo. Przez wiele lat nauczyła się lepiej kontrolować swoją moc, lecz czasem, gdy targały nią silne emocje, trudno było utrzymać energię. Rozejrzała się dookoła i gdy była pewna, że nikt nie patrzy, przytknęła palce do zakrwawionego bandaża na oczach Dothana. Przepuściła tajemnicze promieniowanie swej magii aż do czaszki mężczyzny, do nieuszkodzonych partii oczu.
— Nie mogę cię uleczyć — powiedziała. — Lecz mogę dać ci to.
Mocniej ścisnął jej rękę, a jego usta otwarły się w niemym zachwycie, kiedy rozbłysło w nim światło Demacii.
— To takie piękne… — wyszeptał.
Garen – Potęga Demacii
Garen to demaciański wojownik, który poświęcił życie obronie królestwa i jego ideałów. Odziany w zbroję odporną na magię i z pałaszem w dłoni kładzie swoje życie na szali za swą nację i towarzyszy broni.
Garen i jego młodsza siostra Lux — urodzeni wśród Obrońców Korony (tytuł honorowy nadawany rodzinie pełniącej rolę obrońców króla) — pochodzą z długiej i szlachetnej demaciańskiej linii. Pieter, ojciec Garena, poświęcił życie ochronie króla Jarvana III. Garen przygotowywał się na objęcie dziedzicznego zadania, trenując jako obrońca następcy tronu, przyszłego Jarvana IV. Świadoma powagi roli, jaką przyjdzie mu pełnić w przyszłości, rodzina Garena zaszczepiła w nim niewzruszoną lojalność do Demacii i wszystkiego, co sobą reprezentuje.
Demacia została założona przez wyczerpanych niedobitków Wojen Runicznych, świadków niewyobrażalnego zniszczenia wywołanego przez niewłaściwe użycie magii, ze wszystkich sił pragnących spokojnego życia. Wielu do dziś nie ośmiela się wspominać o tych najmroczniejszych czasach. Wuj Garena jednak mówił o nich często. Był jednym z najlepszych zwiadowców Demacii. Uważny i skuteczny w dążeniu do utrzymania Demacii bezpiecznej, z dala od zagrożeń związanych z magią, wielokrotnie przemierzał dzikie tereny leżące poza granicami miasta. Mawiał Garenowi, że zewnętrzny świat pełen jest niezliczonych cudów, lecz także i nieskończonych niebezpieczeństw. Któregoś dnia, czy to będą magowie, stworzenia z Pustki czy też nieznane dotąd istoty, coś zaatakuje ich mury, gdyż czasy pokoju nigdy nie trwają zbyt długo w tym świecie. Dlatego należy ich strzec, by przetrwały jak najdłużej.
Siedem miesięcy później wuj zginął w tragicznym wypadku. Garenowi powiedziano, że wuj stracił życie w walce. Wkrótce jednak dotarły do niego krążące po rodzimej posiadłości wieści, jakoby to śmiertelne zaklęcie maga było przyczyną tego zgonu. To potwierdziło najgorsze wyobrażenia Garena na temat okropieństwa magii. Ze złością przyrzekł sobie, że nigdy nie pozwoli na przeniknięcie tego plugastwa do Demacii. Lecz tylko podążając za ideałami Demacii, tylko wierząc w jej siłę, można było przeciwstawić się wpływowi magii i wywoływanemu przez nią zepsuciu.
Wszyscy mieszkańcy zebrali się wokół Garena po śmierci jego wuja. Nawet nieznajomi na ulicy, nawet najubożsi, składali mu swoje kondolencje i wyrazy szacunku, przekazywali dary i obiecywali wsparcie. Otoczony przez współczucie Garen ujrzał Demacię jako królestwo pełne jedności i braterstwa, w którym ludzie troszczą się o siebie nawzajem i leczą cudze rany, jakby to były ich własne. Zobaczył idealne państwo, w którym nikt nigdy nie jest naprawdę sam.
Zagrożenie, jakie niosła ze sobą magia, nie dawało spokoju Garenowi, który niejednokrotnie wśród cieni dostrzegał potwory. Zmagał się także z nękającym go podejrzeniem, że jego siostra Lux posiada magiczne moce. Nigdy jednak nie pozwolił, by ta myśl zbyt długo gnieździła się w jego umyśle. Sama myśl o Obrończyni Korony władającej tymi samymi zakazanymi mocami, które zabiły jego wuja, była dla niego nie do zniesienia.
W wieku dwunastu lat Garen opuścił dom, by wstąpić w szeregi Nieustraszonej Gwardii. Całe dnie i noce spędzał na treningach i szkoleniu związanymi z zagadnieniami wojennymi. Nie starczyło już mu czasu na zawiązywanie przyjaźni czy romansów. Każdą chwilę poświęcał na doskonalenie umiejętności władania mieczem, nawet wówczas gdy ukończył szkolenie w tym zakresie. Przez większość nocy jego zwierzchnicy musieli odbierać mu ćwiczebny miecz, by nie wymykał się i nie trenował w towarzystwie jedynie swego cienia.
Podczas szkolenia w Nieustraszonej Gwardii Garen poznał Jarvana IV — chłopca, którego przeznaczeniem było zostać następnym królem. To jego miał w przyszłości strzec. Obecność Jarvana sprawiła, że Garen z jeszcze większym oddaniem poświęcił się treningom — ujrzał bowiem w przyszłym władcy zalążek wielkości, która miała się rozwinąć z biegiem lat. Chłopcy szybko się zaprzyjaźnili i nie przepuszczali żadnej okazji do wspólnych treningów. Gdy jego szkolenie dobiegło końca, Garen podarował Jarvanowi medalion z wytłoczoną pieczęcią demaciańskiego orła jako znak, że zawsze będzie czuwał nad swym nowym bratem.
Podczas noxiańskiego ataku na Demacię Garen zyskał reputację wyjątkowego, nieustraszonego wojownika, jednego z największych w całym królestwie i zawsze gotowego zaryzykować życiem lub zdrowiem, by ochronić towarzyszy broni i pokonać przeciwnika. Przyjął na siebie bełt wystrzelony z kuszy, by uratować jednego ze swych ludzi podczas poszukiwań bezdennej czary z Freljordu. Zapuścił się bez zbroi do Milczącego Lasu, by wciągnąć w zasadzkę cuchnące sługi Bezecnego Króla.
Największa porażka odważnego, wspaniałego Garena miała miejsce w trakcie noxiańskiej inwazji, gdy nie udało mu się obronić swojego księcia. Pomimo rad swojego doradcy Jarvan IV i jego oddział udali się w pogoń za wycofującą się grupą Noxian. Młody Jarvan chciał za wszelką cenę pomścić śmierć setek zmasakrowanych chłopów, niepomny na rozsądne argumenty. Noxiański odwrót okazał się jednak pułapką. Książę wraz ze swoimi oddziałami został schwytany przez siły nieprzyjaciela.
Garen był na siebie wściekły, że nie był przy Jarvanie wtedy, gdy ten najbardziej go potrzebował. Znał skłonność Jarvana do pochopnych decyzji w ogniu walki i obwiniał się za to, że nie przewidział działania księcia. Na czele oddziału rycerzy wyruszył na poszukiwania pojmanego księcia.
Garen i jego ludzie znaleźli noxiański obóz, a w nim zbroję Jarvana leżącą w pobliżu zakrwawionego miejsca kaźni. W kałuży lepkiej krwi pobłyskiwał medalion z demaciańskim orłem. Garen nie zaprzestał poszukiwań i przez długi czas przeczesywał dzikie ostępy, by odnaleźć księcia, ale w głębi serca wiedział, że Jarvan nie żyje.
Przez wiele dni wojownik był niepocieszony. Wciąż obwiniał się za śmierć arystokraty, choć jego rodzina i towarzysze broni starali się go przekonać, że to nie on jest za nią odpowiedzialny. Przypomniał sobie, jak całe królestwo zebrało się, by go wspierać po śmierci ukochanego wuja i zapragnął zrobić to samo dla swych poległych braci. Zamieszkał w barakach razem z ćwiczącymi żołnierzami, a wszystkie zarobki przekazywał rodzinom tych, którzy zginęli.
Król Jarvan III był pod wrażeniem tego, jak pełne skromności i szczerości działania Garena odzwierciedlają ideały Demacii. Choć głęboko ubolewał nad śmiercią swojego syna, podziwiał odwagę Garena, wojownika, który traktował każdego Demacianina jak członka własnej rodziny. Wezwał go więc do siebie i złożył mu wyrazy uznania, by przypomnieć wszystkim mieszkańcom Demacii, że nigdy nie będą sami.
Choć siostra Garena, Lux, poszła w ślady starszego brata i udała się na służbę koronie do stolicy królestwa, dystans pomiędzy nimi nie zmalał. Garena wciąż trapiło to, co podejrzewał na jej temat jeszcze przed szkoleniem w Nieustraszonej Gwardii. Chociaż zawsze darzył swoją siostrę miłością, jakaś część jego serca nie pozwalała mu się do niej zbliżyć. Starał się nie myśleć o tym, do czego zostałby zmuszony przez swoje obowiązki w przypadku, gdyby jego podejrzenia się potwierdziły.
Dzisiaj Garen stoi w gotowości, by bronić Demacii własną piersią. Podczas rzadkich przypadków, gdy jakiś nikczemny mag lub noxiański szpieg zostaje wykryty wewnątrz granic Demacii, Garen jest pierwszym, który chwyta za miecz. Nieugięcie stoi na straży demaciańskich murów, broniąc swojego domu przed wszelkimi zagrożeniami. Garen jest nie tylko najpotężniejszym i siejącym największy postrach wojownikiem Demacii, lecz także uosobieniem jej fundamentalnych wartości — siły, odwagi i jedności.
Wiedźma i Żołnierz
Stara kobieta naprężyła linę, która opinała szyję demaciańskiego wojownika. Próbował coś powiedzieć, a na to nie pozwalały zasady, jakie mu przedstawiła. Jeszcze jedno wykroczenie i będzie miała prawo uciąć mu głowę i użyć jego hełmu jako nocnika. Do tego czasu jednak mogła tylko zacieśniać więzy i obserwować, jak kosmyki wspomnień przelatują z jego głowy do jej.
Oczywiście, mogłaby po prostu obciąć mu głowę, lecz to nie byłoby właściwe. Wiele można by powiedzieć o tej szaroskórej prorokini, lecz nikt nie mógł jej zarzucić, że nie żyła wedle zasad. Całego szeregu zasad. Jak wyglądałby świat, gdyby nie zasady? Marnie, otóż to. To proste.
Dopóki żołnierz nie łamał zasad, ona będzie tu siedzieć, wysączając z niego wszystko, co posiada — jego radość, jego wspomnienia, jego tożsamość — dopóki z nim nie skończy. A wtedy: siup. Nocnik.
Gdzieś w pobliżu wejścia do jej jaskini rozbrzmiał krzyk bólu. To bez wątpienia jeden z jej strażników.
Kolejny krzyk.
I następny.
Dzisiejszy wieczór zapowiada się niezwykle interesująco.
Zgadła, że to nieustępliwy osobnik. Wskazywało na to uporczywe tupanie ciężkich butów o mokrą podłogę jaskini, zwiastujące jego przybycie. Gdy echo ciężkich kroków w końcu ustało, z drugiej strony jaskini patrzył na nią przystojny, barczysty młodzieniec o ponurej determinacji wypisanej na twarzy, oświetlony przez nikłe światło pochodni. Z jego pancerza spływały strużki krwi. Mimo że dzieliła ich znacząca odległość, wyraźnie wyczuwała otaczający go kwaśny zapach, który w dziwny sposób działał na płynącą w jej żyłach magiczną moc. Nie podobało jej się to.
Szykuje się ciekawa noc.
Rycerz z mieczem w dłoni zszedł po kamiennych schodach ku staruszce siedzącej na skalnym tronie.
Kobieta uśmiechnęła się, czekając, aż uniesie miecz i skieruje go na wysokość jej głowy. Gdyby to zrobił, czekałaby go niespodzianka.
Jednak tak się nie stało, mężczyzna schował miecz i usiadł na ziemi.
W milczeniu patrzył staruszce w oczy, cierpliwie podtrzymując jej spojrzenie. Nie oderwał wzroku, by choćby nawet na chwilę zerknąć w kierunku stojącego obok niej spętanego żołnierza.
Czyżby zamierzał ją zgładzić? A może stara się ją wyczekać, sprawić, by odezwała się jako pierwsza.
Na to wygląda.
Zmęczyła się.
— Wiesz, kim jestem? — zapytała.
— Karmisz się wspomnieniami zgubionych i porzuconych. Dzieci powiadają, że jesteś równie stara jak jaskinia, którą zamieszkujesz. Jesteś Panią Kamieni — odpowiedział pewnie.
— Ha! Oboje wiemy, że nie tak mnie nazywają. Skalna Wiedźma. Oto kim dla nich jestem. Bałeś się, że cię zaatakuję, jak to powiesz? Czy próbujesz się podlizać?
— Nie — odpowiedział — po prostu uznałem, że to dość niegrzeczne określenie. Nie wypada obrażać kogoś w jego własnym domu.
Starucha zachichotała, zanim dotarło do niej, że te słowa to nie żart.
— A ciebie jak zwą? — zapytała.
— Garen, Obrońca Korony z Demacii.
— A zatem, Garenie, Obrońco Korony z Demacii, pozwól, że wyjaśnimy sobie parę spraw. Przyszedłeś po swego zaginionego żołnierza. Zgadza się?
Mężczyzna przytaknął.
— Masz zamiar mnie zabić? — zapytała.
— Nie będę kłamał. Sądzę, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że któreś z nas straci życie.
Kobieta się zaśmiała.
— Aż tak ci spieszno, by mnie wykończyć? Z tym pancerzem nawet może ci się to udać. — Szarpnęła za linę, zacieśniając pętlę na szyi żołnierza. — Jeśli spróbujesz mnie zaatakować, zanim dobijemy targu, pociągnę za to tak szybko, że odgłos łamania jego karku będzie towarzyszył ci do końca życia.
Aby nie pozostać gołosłowną, jeszcze raz szarpnęła linę.
Garen wciąż nie spuszczał z niej oka.
— Teraz pomówmy o zasadach. Jeśli ofiarujesz mi wspomnienie, które uznam za bardziej smakowite niż wszystkie wspomnienia z głowy tego oto młodzieńca — powiedziała, przekrzywiając hełm więźnia — wezmę je i oddam ci go. — Obrzuciła Garena badawczym spojrzeniem w nadziei odnalezienia w nim choćby cienia wątpliwości. — Jeśli zawiedziesz… cóż… — westchnęła zaciskając linę. — Gdyby którekolwiek z nas spróbowało odstąpić od naszej umowy, drugie może szukać zadośćuczynienia w dowolnie wybranej przez siebie formie, i to bez najmniejszego wahania. Zgadzasz się?
— Tak — odparł.
— W takim razie przedstaw mi swoją propozycję. Ile znaczy dla ciebie życie tego żołnierza? Wybacz mi impertynencję, ale nie pamiętam niestety, jak mu na imię — powiedziała.
— Ja też nie. Dołączył do mojego oddziału niedawno — powiedział Garen.
Zmarszczyła brwi. Młodzian najwyraźniej nie wiedział, w co się pakuje.
— Proponuję ci wspomnienie z dzieciństwa — powiedział. — Razem z siostrą bawimy się, ujeżdżając naszego wuja, który szczeka jak noxiańskie smocze ogary. A potem śmiejemy się przez długie godziny. To dobre wspomnienie. Nie splamione tym, co może z nim zrobić ktoś taki jak ty.
Starucha podrapała się po szklistym oku.
— Tak nisko mnie cenisz? Uważasz, że jedno radosne wspomnienie zdoła zaspokoić mój głód? — Chwyciła głowę żołnierza, którego wspomnienia niczym rój pszczół zaczęły przenikać do jej głowy. — Chcę poczuć wszystko. Ból, zagubienie, złość. Dzięki nim wyglądam młodziej — zaśmiała się, przeciągając wygiętym palcem po pomarszczonym policzku.
— W takim razie proponuję żałobę po śmierci mego wuja.
— To za mało. Nudzisz mnie — powiedziała Pani Kamieni i zacieśniła uścisk na linie.
Garen wstał i dobył miecza. Serce wiedźmy podskoczyło radośnie na myśl o zabiciu niecierpliwego młodego rycerza. Jednak zamiast zaatakować Garen uklęknął przed nią, opierając swój miecz o jej kolana tak, że jego czubek pozostawał delikatnie skierowany ku jej podbrzuszu.
— Przeszukaj mój umysł — powiedział. — Weź którekolwiek ze wspomnień. Jestem młody, ale wiele już widziałem, doświadczyłem życia w przepychu, które może ci się spodobać. Jeśli zaś spróbujesz zabrać więcej niż tylko jedno wspomnienie, nie zawaham się pchnąć cię tym mieczem. Jednak każde pojedyncze wspomnienie, które zechcesz wziąć, jest twoje.
Kobieta nie zdołała powstrzymać rechotu. Arogancja tego chłopaka nie zna granic! Ma czelność myśleć, że jedno z jego wspomnień zdoła przeważyć cały bagaż życiowy stojącego obok wojownika?
Jego odwaga — bądź niewiedza — była niepodważalna. Lepiej ją uszanować.
Gryząc wargę, pochyliła się i położyła dłonie na jego głowie. Z zamkniętymi oczami zaczęła przeszukiwać jego umysł.
Zobaczyła triumf w Bitwie pod Białą Skałą. Spróbowała pieczeni z trykona na uczcie weselnej jego porucznika. I poczuła łzę, która spłynęła mu po policzku, gdy na Zuchwałym Polu trzymał w ramionach umierającego towarzysza.
Nagle zobaczyła jego siostrę.
Ogrom miłości, który do niej czuł, przeplatał się… z czymś jeszcze. Ze strachem? Odrazą? Niepokojem?
Zaczęła sięgać jeszcze głębiej w jego umysł, poza świadome wspomnienia. Jej palce szybko przebierały w myślach, odrzucając wszystko, co nie miało związku z uśmiechniętą, złotowłosą dziewczyną. Jego pancerz utrudniał poszukiwania, które zazwyczaj nie trwały aż tak długo. Starucha jednak nie przestawała dopóty, dopóki nie dotarła do…
Dzieciństwa. Brat i siostra bawią się figurkami. Jego wojownicy schwytali jej magów i są gotowi, by ich powyrzynać. Dziewczynka mówi, że to niesprawiedliwe, i aby walka była równa, magowie powinni móc użyć czarów. Chłopiec śmieje się z niej i rozbija glinianych magów za pomocą swych metalowych wojowników. Zdenerwowana dziewczyna krzyczy i nagle z koniuszków jej palców wystrzela smuga jasnego światła. Garen jest oślepiony, zdumiony i przestraszony. Matka zabiera dziewczynkę, lecz ta tuż przed odejściem przyklękuje i mówi bratu, że to co widział, wcale nie jest tym, czym myśli. To nie było naprawdę, to tylko taka gra. Chłopiec potakuje, z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami. Taka gra. Jego siostra nie jest magiem. To niemożliwe… Garen zepchnął to wspomnienie najgłębiej, jak się dało.
Rozciągając palce, starucha znajduje więcej podobnych wspomnień, rozrzuconych po całym dzieciństwie mężczyzny, a każde z nich kończy się jasną smugą światła. Wszystkie są zakopane głęboko. Mieszanina miłości, strachu, niezgody, złości, zdrady i buntu.
Rycerz miał rację, to były dobre wspomnienia. O wiele smakowitsze niż to, co miał do zaoferowania jego kolega.
Uśmiechnęła się. Przykładając jej miecz do ciała, rycerz wykazał się sprytem, jednak to za mało. Raz zabrane wspomnienie nie zostawia po sobie śladu, a jego właściciel zapomina, że w ogóle je miał. Mogła więc zabrać mu dowolną liczbę wspomnień.
Wiedźma rozpostarła swe dłonie w poszukiwaniu wszystkiego, co miało związek ze złotowłosą dziewczynką. Wyciągnęła każde wspomnienie z nią związane i wreszcie zdjęła ręce z głowy rycerza.
— Tak — powiedziała, otwierając oczy. — To wystarczy. — Wskazała na wyjście z jaskini.
— Twoja oferta została zaakceptowana. Jedno wspomnienie za jedno życie. Zabieraj chłopaka i się wynoście.
Garen wstał i ruszył w kierunku więźnia. Schylił się, by pomóc mu wstać. I zaczął kierować się ku wyjściu, nie odwracając wzroku od wiedźmy.
Dziwak. Martwił się pewnie, że mogła złamać umowę. Biedaczek nie zdawał sobie sprawy, że już to zrobiła.
Nagle rycerz się zatrzymał.
Porzucił towarzysza i ruszył na nią.
Widząc to, wiedźma zadrżała z podniecenia. Był zbyt duży, ciężki i powolny, by móc jej cokolwiek zrobić. Przepełnione mroczną mocą palce staruchy wyrywały się, by posiąść resztę jego umysłu, ale kobieta nie mogła od niego oderwać oczu. To właśnie w nich widziała całe morze wspomnień, z których mogłaby sobie urządzić ucztę.
Nagle poczuła w sobie coś zimnego. Coś metalicznego. Kwaśny zapach pancerza wydał jej się teraz o wiele silniejszy, aż poczuła drapanie w gardle.
Spojrzała w dół i zobaczyła miecz Garena wbity w jej pierś. Czarno-czerwone plamy krwi zaczęły kapać na jego rękawice. Mężczyzna nie spuszczał wzroku z jej niknących oczu.
Był szybszy, niż się tego spodziewała.
Chciała zapytać dlaczego, ale z jej ust wydobył się jedynie czarny bąbel.
— Oszukałaś mnie — powiedział.
Wiedźma uśmiechnęła się, a czarna ciecz zabulgotała jej między zębami. — Skąd to wiesz?
— Poczułem ulgę. Stałem się jakby lżejszy.
Mrugnął.
— Zrozumiałem, że coś się nie zgadza. Oddaj mi je.
Zastanawiała się przez chwilę. Na skalnej podłodze czarna krew zaczęła mieszać się z błotem.
Jej palce zdrętwiały, kiedy zacisnęła je na głowie Garena, przywracając mu wspomnienia. Przygryzł wargi z bólu, a kiedy otworzył oczy już samo jego spojrzenie powiedziało wiedźmie, że odzyskał to, na czym mu zależało. Biedny głupiec.
— Po co to przedstawienie z licytacją? — spytała starucha. — Jesteś o wiele silniejszy, niż myślałam. O wiele silniejszy. Z liną czy bez mógłbyś pokroić mnie na kawałki, nim zdołałabym się ruszyć. Po co w ogóle pozwoliłeś mi zajrzeć do swego umysłu?
— Nie godzi się rozlewać krwi w czyimś domu, nie dawszy wpierw gospodarzowi żadnej szansy.
Wiedźma zarechotała.
— Czy to jakaś demaciańska zasada?
— Osobista zasada — odpowiedział Garen i wyciągnął miecz z jej piersi. Krew buchnęła z otwartej rany, a kobieta padła martwa.
Rycerz nie spojrzał więcej w jej stronę. Podniósł swego towarzysza i razem ruszyli w kierunku Demacii.
— Przecież gdybyśmy nie mieli zasad — pomyślał — gdzie byłby teraz świat?
Jarvan IV- Wzór dla Demacian
Książę Jarvan IV pochodzi z królewskiego rodu i jest głównym kandydatem do tronu Demacii. Przygotowywany do roli wzoru demaciańskich cnót, od maleńkości boryka się z ciężarem ogromnych oczekiwań i nadziei, które się w nim pokłada. Na polu walki inspiruje swoje oddziały zagrzewającą do boju odwagą i determinacją. To tam ujawnia się jego prawdziwa siła i zdolności przywódcze.
Choć władca Demacii wybierany jest przez najwyższą radę spośród wachlarza godnych kandydatów, trzej ostatni królowie pochodzili z tego samego rodu. Jako jedyny potomek króla Jarvana III, Jarvan IV był od urodzenia przygotowywany do tej roli. Dążenia jego rodziny widoczne były w każdym aspekcie jego życia, od wyboru imienia po zakres obowiązków dworskich. Był uczony przez najlepszych nauczycieli historii i kształcony w zakresie sposobów władania królestwem. Jego edukacja obejmowała także strategię i taktykę wojskową.
Podczas swojego szkolenia w walce Jarvan często trenował wspólnie z młodym wojownikiem o imieniu Garen, który przygotowywał się do roli Obrońcy Korony następnego władcy Demacii. Jarvan podziwiał hart ducha i męstwo Garena, któremu z kolei imponowała zdolność szybkiego myślenia księcia. Młodzieńcy wkrótce stali się nierozłączni.
Gdy Jarvan IV osiągnął odpowiedni wiek, jego ojciec mianował go generałem w demaciańskiej armii. Choć książę studiował teorie oraz taktyki wojskowe i był w stanie pokonać w pojedynku własnego nauczyciela fechtunku, nigdy wcześniej nie znalazł się na prawdziwym polu bitwy ani nie odebrał życia.
Zdeterminowany, by dowieść swej wartości w walce, Jarvan IV poprowadził swoje oddziały przeciwko bandom łupieżców z terenów Mroźnych Szponów i wojującym plemionom, a nawet zgromadzeniu złowrogich magów. Chociaż dzięki jego sprawnemu dowodzeniu demaciańskie siły odnosiły sukces za sukcesem, Jarvana zawsze otaczali członkowie straży, którzy poprzysięgli bronić księcia za cenę własnego życia. To sprawiało, że młody generał czuł się ograniczany i nie mógł w pełni wykazać się w walce.
Gdy noxiańskie wojska wkroczyły na pola uprawne w pobliżu granic Demacii, Jarvan IV na czele swych oddziałów wyruszył, by bronić swego królestwa. Wraz ze swymi ludźmi pędził całe dnie na spotkanie z najeźdźcami. Ku jego przerażeniu sytuacja była dużo gorsza, niż się tego spodziewał. Noxianie zniszczyli całe miasteczka i wyrżnęli bez litości setki ich mieszkańców, pozostawiając przy życiu jedynie garstkę rannych, by szerzyli wieść o zbliżającej się zagładzie.
Oficerowie doradzali księciu, by wycofał się i posłał po posiłki. Jarvan jednak, wzburzony ogromem zniszczenia, nie potrafił odwrócić się od błagających o pomoc ocalałych. Zamierzał bronić rannych i upewnić się, że wrogie wojsko nie oddali się bezkarnie. Poza tym obawiał się, że dodatkowe oddziały demaciańskich żołnierzy nigdy nie przybędą na czas, by stawić czoła Noxianom. Był przekonany, że musi działać natychmiast.
Jarvan podzielił swe siły, rozkazując części z nich sprawowanie opieki nad poturbowanymi cywilami, sam zaś poprowadził pozostałych żołnierzy do boju. Napadli na Noxian w nocy, gdy ci niczego się nie spodziewali, jednak w ogniu bitwy Jarvan został oddzielony od swojej straży przybocznej. Walczył zaciekle i zabił wielu wrogów, ostatecznie jednak został obezwładniony. Noxianie wzięli Jarvana IV na jeńca, by paradował w łańcuchach przez Nieśmiertelny Bastion aż do samego Noxusu.
Przez następne tygodnie Jarvan prowadzony był coraz dalej od swej ojczyzny, a wraz z upływającym czasem rósł w nim żal do samego siebie. Obwiniał się o śmierć wielu demaciańskich żołnierzy, którzy zginęli z powodu jego pochopnych decyzji. Zdruzgotany poczuciem winy zaczął wierzyć, że nie jest już godzien mieszkać w Demacii, a tym bardziej objąć tron królestwa.
Pewnej bezksiężycowej nocy Garen na czele grupy mężnych żołnierzy zwanej Nieustraszoną Gwardią zaatakował noxiański obóz. Choć demaciańskim wojownikom nie udało się przebić do miejsca przetrzymywania Jarvana, książę wykorzystał zaistniałe zamieszanie, by obezwładnić strażników i uciec. Gdy biegł, jeden z noxiańskich żołnierzy zdołał posłać za nim strzałę, która trafiła go w bok, lecz młody książę nie zwolnił kroku i umknął do dziczy.
Jarvan pędził co tchu, aż padł, kryjąc się w zagłębieniu stworzonym przez złamane drzewo, gdzie opatrzył swą ranę najlepiej, jak tylko potrafił. Dni całe leżał, dryfując na skraju świadomości, pewien zbliżającej się śmierci. Nie potrafił określić, czy to jawa czy majaki, gdy pojawiła się przy nim kobieta o fioletowej skórze oraz oczach, w których płonął ogień, i zaniosła go do najbliższej demaciańskiej wioski. Tam odpoczywał pod opieką lokalnych uzdrowicieli, którzy używając ziół leczniczych powoli przywracali mu zdrowie.
Odzyskujący siły Jarvan znalazł ukojenie w tym niewielkim osiedlu położonym wśród dzikich wzgórz na skraju Demacii. Po raz pierwszy w życiu wolny był od presji i odpowiedzialności związanych ze swymi książęcymi obowiązkami. W tym miasteczku, które ugościło go i otoczyło opieką jak swego, nareszcie poczuł pokój. Jarvan dowiedział się także, że jego tajemnicza wybawczyni o fioletowej skórze była inną nowo przybyłą o imieniu Shyvana.
Pewnego dnia spokojne życie wioski zakłócił potworny smok, terroryzujący sąsiednie wsie, zdolny swym oddechem palić budynki do cna i przemieniać pola uprawne w popiół. Jarvan wiedział, że miasteczko nie przetrwa ataku smoka. Poprowadził więc jej mieszkańców do pobliskiej twierdzy — zamku Wrenomur.
Tej nocy Jarvan nakrył Shyvanę, gdy opuszczała swe schronienie. Wyznała mu, że jest w połowie smokiem, i że dręcząca okolicę niszczycielska kreatura to jej własna matka, Yvva, która odrzuciła Shyvanę jako skazę swego rodu. Potwór przyrzekł, że nie spocznie, póki Shyvana nie umrze. Jak wszyscy mieszkańcy Demacii, Jarvan wychowany został w nieufności do wszystkich magicznych istot tego świata. Widział jednak w Shyvanie dobro i siłę, więc postanowił, że czas spłacić swój dług. Tylko razem mogli mieć szansę na pokonanie tak straszliwego wroga.
Razem z żołnierzami stacjonującymi w zamku Wrenomur, Jarvan wyszkolił demaciańskich wieśniaków, by zwiększyć szanse na pokonanie smoka. Na miejsce ostatecznej bitwy Jarvan wybrał ruiny znajdujące się na zachód od twierdzy. Wznosiła się tam niegdyś wielka świątynia, wybudowana podczas Wojen Runicznych. Teraz jednak niwelujące magię kamienie, z której była zbudowana, stanowiły najlepszą możliwą obronę przeciw smokowi. Nasączył także wszystkie strzały petrucytem — wiedział bowiem, że tylko mobilizując wszystkie siły i wykorzystując wszystkie możliwe atuty mieli szansę na zabicie tak potężnej bestii.
Jarvan i żołnierze ukryli się w pobliżu, Shyvana zaś stanęła na środku zrujnowanego dziedzińca. Jarvan obserwował oniemiały, jak kobieta przekształca się w smoka i wysyła w niebo pióropusz ognia, co było wyzwaniem rzucanym jej matce. Choć w pierwszym odruchu wieśniacy cofnęli się z przerażenia, Jarvan zaszczepił w nich odwagę przypomnieniem, że Shyvana stoi po ich stronie i pomoże im pokonać wspólnego wroga.
Wkrótce nad nimi pojawiła się Yvva, a jej przerażająca, ogromna sylwetka przysłoniła słońce. Na rozkaz Jarvana żołnierze wypuścili na nią grad petrucytowych strzał, osłabiając jej siłę z każdym trafieniem. Smoczyca zaryczała z bólu i wypuściła strugę ognia. Kilku żołnierzy zostało spopielonych w swych zbrojach, wciąż jednak ze wszystkich stron bestię raziły strzały, a niwelujące magię działanie ruin przyszpiliło ją do ziemi.
Jarvan patrzył z podziwem, jak Shyvana i jej matka starły się ze sobą, wywołując drżenie ziemi. Jarvan nie potrafił rozróżnić splecionych w gniewnym uścisku monstrualnych istot, wstrzymał więc swych żołnierzy w obawie, że zranią jego przyjaciółkę. Zawył w rozpaczy, gdy Shyvana padła na ziemię w swej ludzkiej postaci, plamiąc kamienie krwią sączącą się z jej szyi. Ta spojrzała jednak matce w oczy i płonącymi pazurami wyrwała jej z piersi gorące serce.
Po zwycięskiej walce Jarvan IV nareszcie poczuł się godny powrotu do domu. Podczas ostatnich wydarzeń zrozumiał, że dla Demacian prawdziwą wartością jest nie tyle zwycięstwo, co zjednoczenie mimo dzielących ich różnic. W ramach nagrody za jej waleczność przyrzekł Shyvanie, że zawsze znajdzie dom w jego królestwie. Oboje jednak wiedzieli, że Demacia nie jest gotowa na odrzucenie swej nieufności wobec magii, i Shyvana ślubowała nie ujawniać swej podwójnej natury podczas walki u boku Jarvana. Wspólnie przebyli drogę do stolicy królestwa, w jukach niosąc czaszkę strasznej Yvvy.
Choć wielu ucieszyła wiadomość o powrocie księcia, niektórzy kwestionowali jego decyzję wcielenia Shyvany w skład swej straży przybocznej, a podejrzenia nasilił fakt, że Jarvan nie powrócił do stolicy natychmiast po ucieczce z rąk Noxian. Niezależnie od własnych myśli, król Jarvan III powitał swego syna z powrotem na dworze. Powracając do swych książęcych obowiązków, Jarvan IV przyrzekł podtrzymywać demaciańskie ideały i wspierać budowę narodu znającego wartość każdego z obywateli oraz siłę swej jedności wobec wszystkiego, co mogłoby mu zagrozić.
Kość Słoniowa, Heba, Jaspis
Generał Miesar przesunął po mapie pionek z kości słoniowej. Jarvan zwrócił uwagę na prostotę, z którą ten jest wykonany. Nie miał głowy ani nic przypominającego twarzy. Prosty, zaokrąglony kształt, neutralny i nieprzypominający setek demaciańskich żołnierzy, których reprezentował.
— Jeśli poprowadzimy teraz rycerzy na południe, możemy zaatakować argoty bezpośrednio, zanim dotrą do Wrzosków — stwierdziła generał Ibella, tęga kobieta o groźnym spojrzeniu.
— Argoty są najgroźniejsze w chmarach — odparł generał Miesar, chodząc nerwowo po namiocie. — Polegają na przewadze liczebnej w przypadku bezpośrednich ataków. Jeśli ich nie podzielimy, wyrżną nas, zanim dotrzemy do ich królowej.
Jarvan podszedł do wyjścia z namiotu, odsłonił tkaninę i zaczął przyglądać się dolinie. Widok mógłby być przyjemny — poranne słońce sprawiało, że na bujnej roślinności lśniła rosa, a wioska Wrzoski z daleka wyglądała na spokojną. Jednak na horyzoncie majaczył złowrogi, szary kształt grzmiącej hordy.
Argoty nie były dużymi stworzeniami; walka z jednym z nich nie stanowiła problemu, ale w gromadach podporządkowywały się woli swej królowej, poruszając się i walcząc niczym doskonale skoordynowana, bezwzględna jednostka. Ta chmara była większa od wszystkich innych, które Jarvan widział w życiu.
Miesar otarł pot z czoła. — Dotrą tu wieczorem?
— Wcześniej — odparła Ibella. — Mamy godzinę, w najlepszym wypadku dwie, zanim argoty dotrą do Wrzosków.
Jarvan zwrócił się znowu ku mapie. Dziesięć hebanowych stożkowych pionków, reprezentujących argoty, stało na krawędziach Wrzosków, górując nad pojedynczą demaciańską figurką. Królowa oznaczona była pionkiem z czerwonego jaspisu, tkwiącym w środku ciemnej masy wroga.
— Szarża wymagałaby przebicia się przez setki argotów, by się do niej dostać — stwierdził Jarvan, wskazując na czerwony kamień. — Co proponujecie?
Miesar zatrzymał się. — Mój panie, nie spodoba ci się to, ale możemy się wycofać. Poddać Wrzoski. I wrócić jutro z siłami dość licznymi, by przebić się przez hordę i zabić królową.
— Zostawić Wrzoski na pastwę argotów? — spytała Ibella. — To wyrok śmierci dla mieszkańców. Wioska padnie w przeciągu godzin.
Jarvan wpatrywał się w pionki z kości słoniowej i hebanu, aż rozmyły mu się przed oczami. Widział tylko figurkę czerwonej królowej.
Ibella uniosła brwi. — Widzisz coś?
— Desperacki plan — odparł Jarvan. — Ale tylko to nam pozostaje. Ukryjemy najlepszych wojowników we Wrzoskach i wciągniemy wroga w zasadzkę. Jeśli oddział będzie dość mały, nie zauważą go. Kiedy królowa znajdzie się w zasięgu, zaatakujemy znienacka. Kiedy polegnie, rój straci swą jedność.
— Atak w samym centrum argotów, panie? — zdziwił się Miesar. — To także może być wyrok śmierci.
— Ale damy przynajmniej Wrzoskom szansę na przetrwanie ataku — powiedziała Ibella.
— Każdy plan niesie ze sobą ryzyko – stwierdził Jarvan. — Wezmę ze sobą tylko ochotników. Do ataku ruszymy dopiero, gdy będziemy mieli największe szanse na zwycięstwo. Poczekamy, aż znajdziemy się w oku cyklonu i uderzymy. Kiedy królowa zginie, będziemy musieli się przebić, co nie powinno być trudne.
Ibella przesunęła jasny stożek ku wiosce, a następnie popchnęła ciemne pionki tak, że otoczyły całe Wrzoski. W centrum znalazła się jaspisowa królowa. Pstryknęła palcem i przewróciła czerwoną figurkę. Następnie przesunęła dwa białe stożki ku wiosce.
— Taki jest nasz plan — stwierdził Jarvan. — Ibella i Miesar, wraz z wojskami stanowić będziecie drugą falę.
— Tak jest — przytaknął Miesar.
— A ty, panie? — spytała Ibella. — Gdzie będziesz?
— Mam królową do zabicia — odparł Jarvan.
Shyvana – Półsmok
Shyvana to półsmok, w którego sercu płonie magiczna, ognista runa. Chociaż często przybiera humanoidalną postać, w każdej chwili może zmienić się w groźnego smoka. Nie wie, czy jest bardziej bestią, czy człowiekiem, i stara się jak najlepiej opanować swoje moce, przeskakując między tymi formami.
Tajemna natura smoków umyka wszelkim analizom i zadaje kłam teoriom. Ich badacze mówią często o starożytnych, przepełnionych mocą żywiołu runach należących do smoczych rodów, które przekazywane są ze smoczych matek na ich pierworodne córki. Te kamienie przepełniają posiadacza potężną mocą wiatru, ziemi, wody lub ognia.
Jedno z takich smoczych jaj ukryte było w równikowym wulkanie, pulsując echem runy ognia. Pewien mag chciał posiąść jej moc, ale pracę przerwał mu powrót smoczej matki. Czarodziej umknął, jednak nieświadomie przepełnił jajo magią śmiertelników. Smocza matka, Yvva, ze zdumieniem spoglądała na ognistą energię czającą się pod skorupą, nie wiedząc o tym, że w środku drzemie magia. Wraz z partnerem chcieli nazwać potomka Shyvana, by uhonorować swój ród.
Kiedy jesień ustąpiła zimie, z jajka wykluł się ludzki noworodek o fioletowej skórze. Gdy dziecko wzięło pierwszy oddech i zaczęło płakać, jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, i przeistoczyło się w smoka. Yvva wzdrygnęła się na widok wynaturzonej hybrydy i usiłowała zabić dziecko — nie chciała, by taki twór splugawił jej ród. Jednak jej partner nie mógł na to pozwolić — po zaciekłej bitwie udało mu się uratować noworodka i uciec.
Przez lata Shyvana wraz z ojcem wędrowali po świecie, uciekając przed gniewem Yvvy. Dojrzewając, Shyvana miała problemy z opanowaniem swych gniewnych emocji i potężnej mocy. Ojciec pomagał jej utemperować smoczą stronę, pełną bezwzględnej furii odziedziczonej po matce. W swej humanoidalnej formie Shyvana wielokrotnie sama się poparzyła, ucząc się, że życie bywa delikatne i nie wszystko można podpalić bez żadnych konsekwencji. Czasami jej smocza pożoga wywoływała w dziewczynie runiczne echo, które stanowiło wrodzoną więź z matką.
Moc Shyvany rosła, co pozwalało Yvvie wyczuć córkę nawet z daleka. Odnalazła dziecko i zadrwiła z niej opowieścią o jej narodzinach. Wyjawiła Shyvanie, że jej prawdziwym ojcem był marny człowiek, który wypaczył jej majestatyczne, smocze dziedzictwo. Matka zdecydowała zniszczyć to, co nigdy nie powinno się narodzić, i zaatakowała ją. Młoda Shyvana broniła się, jednak otrzymała głębokie rany, nim na ratunek zdążył przybyć jej ojciec. Z furią rzucił się do ataku, dając córce czas na ucieczkę, nie okazując przy tym litości swej dawnej partnerce. W końcu poległ od gorąca smoczej pożogi przeciwniczki.
Pogrążona w żalu Shyvana uciekła, poszukując krainy, o której opowiadał jej ojciec. Miejsca pełnego petrucytu, czyli kamieni o aurze negującej magię. Kiedy dotarła do rubieży Demacii zrozumiała, że odkryła takie właśnie miejsce. Okolica roztaczała ciężką, duszną aurę, utrudniając użycie runicznych mocy i ułatwiając Shyvanie pozostanie w ludzkiej postaci. Miała nadzieję, że stłumi to jej magię na tyle, by ukryć ją przed matką.
Pewnego razu, gdy polowała, udała się tropem świeżej krwi i trafiła na rannego wojownika o imieniu Jarvan, bliskiego śmierci w leśnych ostępach. Chociaż jej instynkt drapieżcy sugerował dobicie go, ludzka strona Shyvany podpowiadała, że powinna mu pomóc. Wiedziała, że nikt nie znajdzie go na tym odludziu, a bez pomocy zginie.
Shyvana zaniosła półprzytomnego Jarvana do najbliższej osady, choć miała obawy, że mieszkańcy powitają ją z pogardą, której doświadczała przez całe życie. Ku jej zdziwieniu przywitano ją ciepło i podziękowano za uratowanie żołnierza. Patrzyła, jak tubylcy wspólnie starają się wyleczyć Jarvana, mimo że był dla nich obcy. Po raz pierwszy spotkała się z poczuciem wspólnoty. Demacianie dbali o siebie nawzajem. Im lepiej poznawała tutejszą społeczność, tym bardziej pragnęła zostać jej częścią.
Shyvana spędziła następne miesiące w spokoju, za dnia polując na dziki i białe jelenie, a wieczorami wracając do wioski, by podzielić się zdobyczą. Dowiedziała się, że Jarvan był więźniem w sąsiednim królestwie, zdołał jednak uciec; czuł się niegodny, by wrócić do swego dawnego życia w stolicy.
Pewnego wieczora Shyvana usłyszała odgłos błoniastych skrzydeł i zrozumiała, że matka po nią przybyła. Wielki smok pustoszył okolicę szukając córki, paląc przy tym swym zionięciem miasteczka i pola. Jarvan poprowadził spanikowanych wieśniaków do zamku Wrenomur, gdzie mogli ukryć się za wysokimi murami fortecy.
Shyvana wiedziała, że jej obecność może stanowić zagrożenie dla ludzi, z którymi zdążyła się zżyć, więc zdecydowała się wrócić do dziczy. Gdy przygotowywała się do drogi, przyszedł do niej Jarvan. Z żalem wyznała mu, że jest półsmokiem i to przez nią na okolicę spadł gniew jej smoczej matki. Jarvan nie pozwolił jej odejść — ocaliła mu życie, nadeszła więc pora, by się odwdzięczył. Zaproponował, że razem stoczą walkę z Yvvą. Twierdził, że przy pomocy wieśniaków i żołnierzy z Wrenomuru zdołają pokonać bestię. Shyvana zgodziła się, wzruszona tym, że Jarvan się o nią troszczył.
Kiedy Jarvan wyszkolił mieszkańców wioski wraz z żołnierzami z Wrenomuru, Shyvana weszła do pobliskich ruin, zbudowanych z prastarego petrucytu, wzdrygając się, gdy kamienie zaczęły tłumić jej moc. Demacianie schowali się w okolicy. Z głowy Shyvany wyrosły rogi, cała przeistoczyła się w szkarłatnoskrzydłego smoka. Ryknęła, strzelając ku niebu językiem płomienia, pragnąc zwabić tym swą matkę.
Nagle usłyszała znajomy łopot skrzydeł, zwiastujący przybycie Yvvy. Gdy tylko ta się pojawiła, żołnierze ostrzelali ją gradem strzał o petrucytowych grotach, pragnąc ją osłabić. Wielki smok odpowiedział ciosami pazurów i strumieniami płomieni, które spopielały całe szeregi żołnierzy w zbrojach. Na rozkaz Jarvana wieśniacy kontynuowali ostrzał — coraz więcej osłabiających strzał przebijało smocze łuski, przygważdżając smoczycę do ruin.
Shyvana stanęła dumnie przed matką, lecz ta tylko się zaśmiała; nigdy nie doceniała, jak silny jest gniew jej córki. W ruch poszły zęby i szpony, gdy smoki rzuciły się na siebie, obracając okoliczne ruiny w perzynę. Shyvana wyrwała Yvvie skrzydło, lecz ta pochwyciła szyję córki w swe potężne szczęki. Z obojczyków Shyvany trysnęła krew, gdy ta zmieniła się znowu w człowieka.
Yvva stanęła nad córką, gotowa odebrać jej życie, lecz Shyvana zebrała w sobie cały żal oraz furię i przyzwała potęgę drzemiącej w niej runy. Wbiła pazury w ciało matki i wyrwała jej serce. Shyvana nie czuła litości, patrząc jak z Yvvy uchodzi życie i zaryczała triumfalnie.
Jarvan uhonorował odwagę Shyvany na oczach całej wioski, deklarując, że Demacia zawsze będzie dla niej domem. Po raz pierwszy w życiu poczuła, że może polegać na czymś poza sobą samą i dzięki Jarvanowi zrozumiała, że siła Demacii leży w jej jedności. Ujęta tym gestem Shyvana przysięgła służyć Jarvanowi i walczyć u jego boku, niezależnie od tego, gdzie się uda.
Po zniszczeniu smoka Jarvan odzyskał wiarę, że potrafi dowodzić, i poczuł, że może wrócić do stolicy. Shyvana ruszyła z nim, a na znak triumfu wzięli ze sobą czaszkę jej matki. Shyvana wiedziała, że Demacia może być niebezpieczna dla tak niezwykłej istoty jak ona, lecz po raz pierwszy czuła, że jest częścią wspólnoty.
W stolicy Shyvana zachowuje swą fioletową, humanoidalną formę, broniąc przybranej ojczyzny; czasem jednak ucieka w dzikie ostępy i rozpościera swe skrzydła. Z dumą służy Demacii, ale wie, że kiedyś będzie musiała odpowiedzieć na runiczny zew, który czuje w swym sercu.
Skrzydlata Bestia
Wieża strażnicza była pusta.
Shyvana wiedziała, że poważny, siwobrody strażnik, Thomme, prędzej dałby sobie odciąć rękę, niż porzuciłby posterunek. Wyczuła ludzką krew, patrolując północne wzgórza Demacii i podążyła za tropem aż do wieży.
W środku zapach krwi był niemal nie do zniesienia, mimo że nie dostrzegała żadnych plam. Jako demaciański żołnierz Shyvana pozostawała przeważnie w ludzkiej formie, ukrywając smoczą naturę, lecz jej zmysły wciąż były wyostrzone. Przygryzała język, starając się nie myśleć o głodzie, który wywoływał u niej ten zapach. Shyvana wspięła się na szczyt wieży, skąd mogła lepiej rozejrzeć się po okolicy i utkwiła wzrok w gęstych drzewach stojących na skraju polany.
Shyvana skoczyła z okna i wylądowała na ziemi, pięć pięter niżej. Wyczuła zapach krwi na wietrze i ruszyła biegiem na zachód ku lasowi, nurkując między gałęziami. Na skraju polany znalazła dużą, kocią bestię, ucztującą na zwłokach Thomme’a. Z ramion istoty wystawały czarne skrzydła, a rozwidlony, wężowy ogon poruszał się jakby niezależnie od właściciela.
Zapach świeżej krwi był obezwładniający, lecz Shyvana zmusiła się do skupienia na łowach. Dołączyła do Demacii, by stać się częścią wspólnoty, a nie ulegać zwierzęcym żądzom.
Podkradła się do bestii, czując, jak zaczyna przepełniać ją smocza pożoga. Zanim jednak zaatakowała, istota odwróciła się od łupu. Miała bezwłosą i pomarszczoną twarz, przypominającą rysy starca. Uśmiechnęła się do Shyvany zza zakrwawionych kłów.
— Chętnie się podzielę — stwierdziła bestia.
Shyvana słyszała o dzikich weloksach, ich zwinności i apetycie na ludzkie mięso. Nie była jednak gotowa na widok niemalże ludzkiej twarzy istoty; ta skupiła na niej wzrok i nie odrywając go, zniknęła w zaroślach. Serce Shyvany zabiło szybciej, gdy rzuciła się biegiem, by dopaść i zabić bestię. Futro weloksa sprawiało, że istotę ciężko było dostrzec, gdy bestia przeskakiwała przez zarośla i strumienie. Nie była jednak w stanie ukryć zapachu krwi, więc Shyvana tropiła dalej.
Na drodze wyrósł nagle ogromny głaz. Pazury weloksa zaskrobały, gdy bestia przezeń przeskoczyła. Shyvana zatrzymała się przed głazem; ten stał na krawędzi urwiska, nad niemal pionową ścianą.
Po drugiej stronie jaru rozpościerał się znowu las, w którym weloks zdążył się już zanurzyć. Shyvana westchnęła. Znała tylko jeden sposób na przekroczenie rozpadliny, ale chciała go uniknąć.
Rozejrzała się, czy nikt jej nie widzi, zrobiła jak największy wdech i poczuła, jak w piersi buzują jej płomienie. Nawet z drugiego końca rozpadliny wyczuwała zapach krwi Thomme’a na kłach weloksa. Przestała odrzucać swój głód i wykorzystała go do rozpalenia ognia w swym wnętrzu. Wydychając płomienie, Shyvana przemieniła się w swą smoczą postać i ryknęła. Cała okolica zadrżała, a echo odpowiedziało jej głosem. Rozpostarła grube, aksamitne skrzydła i przeleciała nad jarem, zanurzając się w las.
Nie musiała już unikać gałęzi, za to teraz tratowała drzewa i powalała wszystko na swej drodze. Rzuciła się do przodu, a las zmienił się w brązowo-zieloną smugę. Niedźwiedzie leśne, jelenie srebrzyste i inne stworzenia usiłowały zejść jej z drogi, a Shyvana cieszyła się z mocy i wywoływanego przez siebie strachu. Zionęła ogniem, paląc gęsty zagajnik na popiół.
Dostrzegła przed sobą złote futro i rzuciła się na grzbiet weloksa. Jego zęby przeorały jej boki, lecz odczuła zaledwie przytłumione ukłucie bólu.
— Znam cię — prychnął weloks, usiłując się wyrwać. — Nazywają cię Zniewoloną.
Złota bestia skoczyła, tnąc ostrymi pazurami i zahaczając kłami o gardło smoczycy. Shyvana wbiła szpony w jej grzbiet i napawała się rozrywaniem wroga.
— Dlaczego na mnie polujesz? — warknął weloks, próbując się oswobodzić. — Nie jesteśmy przecież wrogami.
— Zabiłeś demaciańskiego żołnierza — odparła Shyvana. — Thomme’a.
Weloks drasnął jej szyję, ale smoczyca zionęła ogniem, na co istota wywinęła się, unikając płomieni.
— Był twoim przyjacielem?
— Nie.
— Mimo to próbujesz pomścić jego śmierć. Czyli plotki były prawdziwe. Zostałaś udomowionym zwierzakiem.
Shyvana warknęła.
— Ale przynajmniej nie jestem mordercą ludzi — odparowała.
— Naprawdę? — weloks uśmiechnął się, pokazując zakrwawione kły. — Nie łakniesz ludzkiej krwi?
Shyvana zaczęła krążyć wokół weloksa.
— Widzę głód w twych oczach — dodał. — Apetyt na mięso żywych. Musisz polować, tak jak ja. W końcu czym jest posiłek bez dobrej gonitwy?
Tym razem to Shyvana się uśmiechnęła.
— Co sprowadza nas do sedna — odparła.
Smoczyca rzuciła się na wroga. Jednym szybkim ruchem przygwoździła go do leśnego runa i rozszarpała mu gardło. Weloks zaczął pluć palącym jadem i rozdzierać jej klatkę piersiową, zdrapując łuski. Oczy paliły ją od trucizny, a rany strasznie piekły, ale wytrzymała.
Niegdyś lśniące futro weloksa było lepkie od krwi. Jego ludzkie oczy wpatrywały się w Shyvanę z przerażeniem, gdy uchodziło z niego życie.
Mimo, że głód ją trawił, Shyvana powstrzymała się przed pożarciem wroga. Zrobiła wydech, wypuszczając z płuc smoczą pożogę i zadrżała, przemieniając się na powrót w człowieka. Przeraziło ją, jak wielkie upojenie poczuła, zabijając weloksa. Drżąc, podniosła jego zwłoki i zaciągnęła je do rozpadliny. Miały tam pozostać jako przypomnienie jej nieludzkiego głodu, ukryte w mroku pod ogromnym głazem.
Vayne – Nocna Łowczyni
Shauna Vayne to bezlitosna łowczyni potworów, która poprzysięgła, że zabije demona, który wymordował jej rodzinę. Uzbrojona w przymocowane do nadgarstków kusze, z sercem wypełnionym żądzą zemsty, Vayne odnajduje szczęście jedynie w zabijaniu sług i stworów ciemności.
Jako jedyne dziecko pary zamożnych Demacian, Vayne przywykła do bycia traktowaną ze specjalnymi względami. Większość dzieciństwa spędziła samotnie, czytając książki, ucząc się muzyki i z pasją oddając się powiększaniu swojej kolekcji owadów, znalezionych na terenie posiadłości. W młodości jej rodzice podróżowali wzdłuż i wszerz Runeterry, ale po narodzinach Shauny osiedlili się w Demacii, gdyż jej mieszkańcy jak nikt inny opiekują się sobą nawzajem.
Krótko po swoich szesnastych urodzinach Shauna wróciła do domu z bankietu i ujrzała coś, czego miała nie zapomnieć do końca życia.
Niezwykle piękna kobieca postać z rogami na głowie stała nad zakrwawionymi zwłokami jej rodziców.
Vayne wydała z siebie pełen bólu i przerażenia krzyk. Zanim zniknął, demon spojrzał na młodą dziewczynę, posyłając jej pełen żądzy uśmiech.
Gdy dziewczyna próbowała odgarnąć zakrwawione włosy z twarzy matki, uśmiech ten stał jej przed oczami, pożerając jej umysł. Nawet gdy próbowała zamknąć powieki ojca, którego oczy zastygły w wyrazie pełnego trwogi osłupienia, demoniczny uśmiech nie mógł wyjść z jej głowy.
Przez następne dni uśmiech ów podsycał narastającą w sercu Shauny nienawiść.
Vayne próbowała wyjaśnić, co się stało, ale nikt jej nie wierzył. Myśl o szalejącym na wolności demonie w dobrze chronionej, odpornej na magię Demacii była zbyt abstrakcyjna, aby ją rozważać na poważnie.
Vayne wiedziała jednak swoje. Z uśmiechu demona wyczytała, że ma on zamiar uderzyć ponownie. Nawet wysokie mury Demacii nie mogły ustrzec jej mieszkańców przed mroczną magią. Wkradała się niepostrzeżenie i trzymała w cieniu, ale Shauna wiedziała, że tam jest.
I przestała się bać.
Nienawiść wypełniająca serce dziewczyny starczyłaby do obdzielenia całej armii, ale tam, gdzie ona się zapuszczała, żadna armia nie ośmieliła się nigdy pójść. Pragnęła dowiedzieć się wszystkiego o czarnej magii. Jak ją namierzyć. Jak ją powstrzymać. Jak zabić tych, którzy ją praktykują.
Potrzebowała nauczyciela.
Jej rodzice opowiadali jej historie o Zrodzonych z Lodu wojownikach, którzy toczyli niegdyś walki z Wiedźmą Lodu na północy. Od pokoleń stawiali czoła zastępom jej mrocznych sług. To właśnie wśród nich Vayne miała zamiar znaleźć swojego nauczyciela. Wymknęła się przydzielonej opiekunce i dostała się na pierwszy statek odpływający ku Freljordowi.
Krótko po przybyciu na miejsce, Vayne ruszyła na poszukiwanie łowcy potworów. W końcu jednego znalazła, ale nie w sposób, w jaki się spodziewała. Przemierzając mroźną dolinę, niespodziewanie wpadła w sprytnie zastawioną pułapkę. Sturlawszy się na dno postrzępionej, krystalicznej otchłani, Vayne zerknęła w górę i ujrzała wygłodniałego, lodowego trolla, oblizującego się ze smakiem na widok swojej ofiary.
Jego gigantyczny, niebieski język nagle jednak zwiotczał, gdy znikąd nadleciała włócznia i, przeciąwszy powietrze, zagłębiła się w czaszce trolla. Gigantyczny stwór sturlał się do jamy, a Vayne musiała odskoczyć, aby uniknąć zmiażdżenia. Śmierdząca, obśliniona i zakrwawiona bestia wylądowała u jej stóp.
Osobą, która ocaliła Vayne, była siwowłosa kobieta w średnim wieku o imieniu Frey. Zaprowadziła Vayne do rozpalonego niedaleko ogniska, rozświetlającego mroźny kanion i opatrzyła jej rany. Frey opowiedziała Vayne, że spędziła całe życie walcząc ze sługami Wiedźmy Lodu, która wymordowała jej dzieci. Vayne próbowała namówić kobietę, aby przyjęła ją na swoją uczennicę i nauczyła walczyć z mrocznymi istotami tego świata, ale Freljordczanka odmówiła. Wyczuwała w Vayne arystokratyczne pochodzenie i pieniądze, a żadna z tych rzeczy nie była pomocna w walce.
Vayne nie przyjęła odpowiedzi Frey do wiadomości i wyzwała ją na pojedynek: w przypadku jej zwycięstwa, Frey miała ją wyszkolić. W przeciwnym razie miała stać się przynętą w pułapce na sługi Wiedźmy Lodu, tak aby Frey mogła się ich pozbyć. Vayne wiedziała, że nie może wygrać — jej dotychczasowe wyszkolenie polegało na popołudniowych lekcjach szermierki, ale czuła się niezwykle zdeterminowana. Aby nagrodzić jej upór, Frey rzuciła w jej twarz śniegiem, ucząc w ten sposób pierwszej reguły polowania na potwory: nigdy nie graj fair.
Determinacja Vayne zaimponowała Frey. Dziewczyna miała przed sobą długą drogę do stania się wojownikiem, ale za każdym razem, gdy Frey podnosiła z ziemi jej ciało pokryte siniakami, coraz bardziej zdawała sobie sprawę, jak bezlitosną łowczynią mogłaby się stać Vayne. Pobita, ale silna duchem Vayne ostatni raz poprosiła Frey o pomoc, mówiąc, że jej rodzice nie żyją. Frey zdała sobie sprawę, że może przez resztę życia tropić lodowe trolle, dopóki jeden z nich nie urwie jej głowy, albo może wytrenować Vayne. Wspólnie mogłyby przecież zabić dwa razy więcej potworów. Ocalić dwa razy więcej rodzin od bólu, który obie przeżyły. Frey ujrzała w oczach Vayne tę samą nienawiść i poczucie straty, jakie przez lata płonęły w jej sercu.
Zgodziła się towarzyszyć Vayne w drodze do Demacii.
Razem odbyły podróż na południe, a przebranie Frey zwiodło demaciańskich strażników granicznych. W posiadłości Vayne spędziły dwa lata na treningu. Pomimo grona zalotników, zabiegających o towarzystwo Vayne, Shauna nie była zainteresowania niczym, poza kontynuowaniem treningu z Frey. W rezultacie niezwykle się do siebie zbliżyły.
Frey nauczyła Vayne podstaw mrocznej magii, zaklinania bestii i rzucania zaklęć. Vayne wzięła do serca każde słowo z nauk Frey, niepokoiło ją jednak, że nauczycielka nigdy nie wyjaśniła, w jaki sposób poznała szczegóły tych zakazanych praktyk.
Dzięki uważnej straży i antymagicznym drzewom, stwory mroku rzadko były widywane w obrębie murów Demacii, a zatem Frey i Vayne wybierały się po zmroku na polowania do leżącego za granicami lasu. W wieku osiemnastu lat dziewczyna zabiła po raz pierwszy — jej ofiarą została krwiożercza bestia polująca na podróżujących kupców.
W chwili, gdy rozrywała trzewia potwora, dziewczyna poczuła coś nieoczekiwanego: przyjemność. Zalał ją gorący strumień żądzy zemsty oraz przemocy, a ona poddała się temu doświadczeniu.
Vayne i Frey spędziły kolejne lata, polując na mroczne istoty, a z każdym zabójstwem wzrastał ich wzajemny szacunek. Vayne w końcu się zorientowała, że kocha Frey jak matkę, ale jej uczucia powiązane były z bólem i traumą, walczyła więc z nimi, jak z kolejną bestią, która pragnęła ją skrzywdzić.
Vayne i Frey przemierzały Valoran, dopóki nie doszły ich słuchy o demonicznej, rogatej istocie o niepospolitej urodzie. Według historii demon zorganizował kult wyznawców posłusznie wykonujących jego rozkazy. Ludzie, którzy zapuszczali się na wzgórza, nigdy stamtąd nie wracali. Kapłani kultu posiadali tam święte ziemie, gdzie przygotowywali ceremonie ofiarne dla demona. Vayne i Frey natychmiast tam ruszyły.
Gdy pod osłoną nocy podróżowały w stronę wzgórz, Vayne poczuła niepokój. Po raz pierwszy od początku ich współpracy bała się o Frey, nie chciała po raz drugi stracić matki. Zanim jednak wyraziła swoje obawy, jeden z kapłanów demona wypadł z krzaków z buzdyganem i uderzył nim Vayne w ramię.
Vayne upadła, poważnie ranna. Frey wahała się przez moment, ale po chwili w jej oczach pojawiła się pewność, przeprosiła swoją przyjaciółkę i zmieniła się w ogromnego freljordzkiego wilka. Vayne patrzyła zszokowana, jak Frey w wilczej skórze rozrywa ciało kapłana jednym kłapnięciem potężnych szczęk.
Gdy jego ciało osunęło się na ziemię, Frey wróciła do ludzkiej postaci, jednak jej oczy wciąż zdradzały tkwiącego w środku przerażonego zwierzaka. Wyjaśniła, że po śmierci swojej rodziny została szamanką, ściągając na siebie klątwę, aby zyskać zdolność zmieniania kształtu, co miało pomóc jej w walce z Wiedźmą Lodu. Rytuał, który dał jej tę moc, miał związek z czarną magią, ale postanowiła się poświęcić, aby chronić…
Bełt Vayne przerwał wyjaśnienia Frey w pół słowa, przeszywając jej serce. Wszelkie ciepłe uczucia, jakimi dziewczyna darzyła Frey, momentalnie zniknęły, gdy ujrzała jej prawdziwą naturę. Padając na ziemię, Frey uroniła łzę, ale Vayne tego nie spostrzegła — wraz z Frey umarła więź, jaką niegdyś dzieliły.
Do świtu pozostało wiele godzin, Vayne postanowiła więc wznowić polowanie. Myślała teraz tylko o demonie. O zabójstwie, które przyniesie jej ogromną przyjemność. I o wszystkich zabójstwach, które po nim nadejdą. Cały mroczny świat Runeterry zadrży przed nią, tak jak ona niegdyś drżała przed nim.
Po raz pierwszy od czasu śmierci jej rodziców, na twarzy Vayne zagościł uśmiech.
Potwory
Vayne miała jeszcze jeden bełt w swojej przegubowej kuszy. Krwawiła z trzech różnych ran. Bestia, będąca wcześniej człowiekiem, którą tropiła całą noc, powaliła ją na ziemię i właśnie miała odgryźć jej głowę.
Wydarzenia potoczyły się lepiej, niż się spodziewała.
Śluz kapał z otwartej paszczy zmiennokształtnej bestii, celebrującej zbliżający się moment zabójstwa. Vayne korzystała z okularów Poszukiwaczki Nocy, ale nie mogła wypatrzeć w pobliżu żadnej broni. Zapędziła bestię na otwartą przestrzeń, by nie mogła skryć się w demaciańskich lasach, ale ona sama również przez to się odsłoniła.
Co nie było niczym złym. W końcu im trudniejsze zabójstwo, tym większa satysfakcja.
Bestia chwyciła Vayne za ramiona, jej szczęki rozchyliły się, ukazując nieprzeliczone rzędy ostrych jak brzytwa zębiszczy. Jeżeli te jej nie zabiją, obezwładniający smród wystarczy, aby dokończyć robotę.
Vayne szybko rozważyła możliwości. Mogłaby uskoczyć przed ugryzieniem bestii, ale byłoby to tymczasowe rozwiązanie. Mogłaby spróbować wycelować ostatni bełt w rozwartą gardziel potwora, ale nie była pewna, czy przebije się on przez porastający ją las kłów. Albo mogła spróbować czegoś niezwykłego, brutalnego i głupiego.
Vayne wybrała to ostatnie.
Wepchnęła całe ramię w otwartą paszczę. Ostre jak brzytwa zęby bestii rozerwały jej skórę, ale Vayne się uśmiechnęła — dokładnie o to jej chodziło. Poczuła jak zaciskają się szczęki, gotowe odgryźć jej rękę. Nie pozwoliła im na to.
Wykręciła rękę, tak by jej przegubowa kusza wycelowała dokładnie w podniebienie potwora, po czym jednym ruchem nadgarstka wypuściła bełt, który przebił jego czaszkę i rozorał mózg.
Przeraźliwy pisk ucichł tak nagle, jak się rozpoczął, a ciało bestii zwiotczało i upadło na pokrytą trawą ziemię. Vayne wyczołgała się spod niego, próbując wyciągnąć rękę z czaszki, tak by uniknąć kolejnych ran. Nagle zrozumiała, że jej pięść utkwiła wewnątrz głowy bestii.
Miała dwie możliwości — spróbować wyciągnąć rękę przez pełną ostrych zębów paszczę zmiennokształtnego, tracąc przy okazji kilka palców, albo wepchnąć pięść głębiej i przebić się przez czaszkę, łamiąc szczękę potwora jakby to były ptasie widełki.
Jak zwykle Vayne wybrała to drugie.
Okazało się, że zabicie tego cholerstwa wcale nie było takie trudne. O wiele większym wyzwaniem jest spotkanie z panną młodą.
Teraz już owdowiałą.
Wdowa Selina była piękniejsza, niż można to sobie wyobrazić. Nawet w najciemniejszym zakątku mrocznej komnaty jej włosy lśniły promieniami słońca. Głębokie zadrapania, ani spływające po twarzy łzy, nie były w stanie zniweczyć tej urody.
Najdelikatniej jak to możliwe Vayne złożyła zwłoki bestii u stóp kobiety. Szczątki były tak zmasakrowane, że bardziej przypominały przypadkowy zbiór części ciała niż konkretną osobę.
— Poszło szybko? — spytała wdowa, łkając.
— Nie. — Vayne zmuszona była śledzić bestię, aż do jej kryjówki w lasach otaczających Demacię. Dopadła ją w samym środku przemiany. Oczy zdążyły się już powiększyć i zmultiplikować, z ust wyrosły kleszcze, lewa ręka przekształciła się w ostre szczypce, a całe cielsko kipiało złością.
Dziewczyna strzepnęła z nadgarstka resztki mózgu — pamiątkę po niedawnej walce.
— Cóż — powiedziała.
— Mój ukochany — wykrztusiła Selina, padając na kola i obejmując zmutowane ciało. — Skąd wzięło się to nieszczęście?
Vayne uklęknęła obok wdowy, która przytulając do piersi to, co zostało z głowy mężczyzny, kompletnie nie zważała na krew wsiąkającą w jej suknię.
— Niektórzy ludzie celowo zmieniają się w bestię. Innym przytrafia się to wbrew ich woli.
Uniosła do góry martwą rękę, przyglądając się jej bez emocji. — On należał do tej drugiej grupy.
Oczy wdowy wypełniły się wściekłością.
— Chcesz powiedzieć, że ktoś mu to zrobił? Jak to możliwe… Dlaczego?
Wdowa opadła na ciało, nie mogąc znaleźć właściwych słów.
— Niektórzy zmiennokształtni chcą mieć towarzysza. Inni są brutalni, tracą głowę, atakując ze złości i braku zrozumienia. A jeszcze inni robią to z nudów. Ich zdaniem to zabawa — dokończyła dziewczyna, gładząc kobietę po głowie. — A czasem są najzwyczajniej w świecie głodni.
Wdowa spojrzała na nią ocierając łzy.
— Nie rozumiem.
Vayne obdarzyła wdowę pełnym politowania uśmiechem.
— Są głodni i chcą kogoś zjeść, ale ten ktoś im się wymyka. I przypadkowo zostaje zakażony trucizną, która tętniła w jego oprawcy. Zmienia się więc na jego podobieństwo.
Wdowa spojrzała na dziewczynę. Przegubowa kusza na jej nadgarstku grzechotała rytmicznie w miarę jak Vayne odgarniała włosy z zapłakanej twarzy Seliny.
— Ostatni, którego zabiłam, powiedział mi, że najlepiej smakowały mu ofiary, które go kochały. Podobno ma to coś wspólnego z soczystością rumieńców. Spróbuj sobie wyobrazić, jak musieliby smakować w czasie miesiąca miodowego? — Vayne zamyśliła się.
Wdowa przestała płakać. Jej oczy stężały.
— On cię kochał, wiesz o tym — powiedziała Vayne.
Kobieta chciała wstać, ale dziewczyna zacisnęła pięść na jej włosach.
— Z pewnością się nie spodziewał, że go ugryziesz. W sytuacji zagrożenia ludzie potrafią być nieprzewidywalni. Nie ma nic gorszego, niż zostać zdradzonym przez kogoś, kogo się kocha.
Vayne przekręciła rękę, napinając kuszę na nadgarstku.
— Zatem kto przemienił ciebie?
Kobieta spojrzała nienawistnie, jej oczy ściemniały, stając się ciemnoczerwone.
— Nikt — odparła ostrym, skrzypliwym głosem. — Sama się taką stworzyłam.
Vayne się uśmiechnęła.
— Jak się domyśliłaś? — spytała wdowa, chowając rękę za plecami.
— Ślady ugryzienia widoczne z przodu szyi świadczyły o tym, że zaatakował go ktoś, kogo dobrze znał. A fakt, że na jego ciele nie było żadnych innych ran, tylko potwierdził moje przypuszczenia. Śmiało. Spróbuj ich użyć.
Wdowa zamarła.
— Użyć czego?
— Szczypców, które formujesz za plecami. Wal śmiało. Sprawdźmy, czy jesteś w stanie oderwać mi głowę, zanim mój bełt przeszyje twoje czoło — powiedziała Vayne.
Strapiona wdowa wyciągnęła zza pleców szczypce. Zabawa się skończyła.
— Dlaczego? — spytała.
— Dlaczego co? — odparła machinalnie dziewczyna.
— Dlaczego od razu po prostu mnie nie zabiłaś? Po co cały ten… teatr?
Vayne ponownie się uśmiechnęła. Jej twarz wykrzywił grymas pełen nienawiści.
— Chciałam mieć pewność. Chciałam, żebyś poczuła przerażenie i zagubienie, które musiał poczuć on. Ale przede wszystkim…
Vayne wzmocniła uścisk. Piętnastocentymetrowy srebrny bełt z metalicznym dźwiękiem przebił się przez mózg zmiennokształtnej. Jej źrenice wywinęły się w głąb czaszki. Opadła na ziemię niczym worek pełen kamieni.
— Przede wszystkim dla zabawy.
Quinn – Skrzydła Demacii
Quinn to elitarna zwiadowczyni rycerstwa Demacii, która wykonuje niebezpieczne misje głęboko na terytorium wroga wraz ze swoim legendarnym orłem, Valorem. Łączy ich wyjątkowa, nierozerwalna więź, dzięki której tworzą tak skuteczny duet, że ich przeciwnicy giną, zanim się zorientują, że nie walczą z jednym, lecz dwoma bohaterami Demacii.
Quinn i jej brat bliźniak Caleb urodzili się we Wtudolinie, górskiej osadzie położonej w północno-wschodniej części Demacii. Wychowano ich, aby wierzyli w szlachectwo i prawość kierujących ich narodem wartości. Rodzeństwo było nierozłączne. Wtudolin był osadą, która utrzymywała się z łowów i uprawy roli. Bezpieczeństwo w niej zapewniali górscy zwiadowcy, zajmujący się tropieniem i zabijaniem wszelkich potworów, które zeszły z gór w celach łownych.
Gdy bliźnięta były młode, Król Jarvan III odwiedził Wtudolin podczas inspekcji Wschodniego Wału, bariery oddzielającej Demacię od dzikich plemion. Siedząc na ramionach ojca, Quinn była zachwycona widokiem króla i jego wojowników odzianych w pancerze ze słonecznej stali. Quinn i Caleb przysięgli, że gdy dorosną, zostaną rycerzami Demacii i pewnego dnia będą walczyć u boku króla. Podczas zabaw wcielali się w bohaterskich rycerzy dzielnie broniących kraju przed strasznymi potworami, okrutnymi Freljordczykami oraz nikczemnymi Noxianami.
Każdą wolną chwilę spędzali w dziczy otaczającej Wtudolin. Ich matka — jeden z najlepszych zwiadowców osady – nauczyła ich, jak tropić bestie w lesie, przeżyć w dziczy oraz, co najważniejsze, jak walczyć. Wraz z upływem czasu Quinn i Caleb stali się niebezpiecznym zespołem, współpracując w sposób, który najlepiej wykorzystywał ich talenty — jej zdolności tropienia, jego zdolność podpuszczania zwierzyny; jej celność przy strzelaniu z łuku, jego umiejętność w posługiwaniu się włócznią.
Jednak podczas jednej z wypraw w góry na północ od Wtudolina doszło do tragedii, gdy bliźnięta napotkały grupę szlachciców z rodu Buvelle polujących na ciosacza, niebezpieczną bestię znaną z grubej skóry, długich kłów oraz dzikiego temperamentu. Szlachcicom nie udało zgładzić potwora. Ranna bestia zwróciła się przeciwko nim i w efekcie zabiła kilku z nich. Quinn i Caleb działali szybko. Przegonili bestię za pomocą gradu strzał w głowę, jednak ta zdążyła zabić Caleba, gdy ratował matkę rodu Buvelle. Szlachcice podziękowali Quinn i pomogli jej pochować brata, a następnie zabrali swoich zmarłych i powrócili do domu, aby ich opłakiwać.
Śmierć Caleba załamała Quinn. Marzyli o walce razem, jednakże bez brata u boku nadzieja Quinn na zostanie rycerzem wydawała się nierealna do spełnienia. Wypełniała swoje obowiązki związane z osadą, czego oczekiwało się po każdej córze Demacii, ale jej serce pękło i cała radość uleciała niczym światło pod koniec dnia. Bez brata u boku jej skuteczność w dziczy zmalała. Zaczęła popełniać błędy. Nie były poważne, ale nie zauważała oczywistych tropów, przestała trafiać w cele i stała się posępna i małomówna.
Quinn regularnie odwiedzała grób Caleba w miejscu bitwy z ciosaczem. Nie mogła uwolnić się od tego i codziennie przeżywała stratę. Rok po śmierci Caleba powróciła na miejsce, jak czyniła wiele razy w przeszłości. Zatracona w smutku i refleksjach, nie usłyszała zbliżającego się ciosacza. Pośród rogów znajdujących się na jego głowie tkwiły groty strzał wystrzelonych przez nią i Caleba podczas poprzedniego starcia.
Stwór zaatakował, a Quinn desperacko próbowała się bronić. Wystrzeliła w niego tuzin strzał, ale żadna nie była dość celna, aby znaleźć słaby punkt w jego grubej skórze. Wyczerpana walką Quinn potknęła się i bestia znalazła się tuż obok. Dziewczyna odskoczyła, ale nie wystarczająco szybko, i czubek rogu potwora zranił ją od biodra aż po obojczyk. Poważnie ranna Quinn upadła, a bestia zaczęła krążyć wokół niej, przymierzając się do zadania ostatecznego ciosu.
Quinn spojrzała potworowi w oczy i wiedziała, że to już koniec. Sięgnęła po ostatnią strzałę z kołczanu, gdy nagle coś niebieskiego przecięło powietrze. Piękny ptak o niebieskim upierzeniu zapikował i zranił ciosacza w twarz. Był to azurytowy orzeł, stanowiący inspirację dla skrzydlatego symbolu Demacii. Od dawna uważano go za gatunek wymarły. Skrzecząc, ptak atakował raz za razem, a jego szpony i dziób pozostawiały krwawe ślady na głowie ciosacza, nawet gdy jego rogi zahaczyły orła i uszkodziły mu skrzydła.
Quinn wypuściła powietrze i naciągnęła ostatnią strzałę, gdy bestia ryknęła i zaszarżowała. Zwolniła cięciwę, która zadźwięczała od siły naciągu. Strzał był celny — strzała trafiła w otwartą paszczę bestii, wbijając się w mózg. Ciało ciosacza wyryło w ziemi szeroki pas, przemieszczając się w stronę dziewczyny, ale bestia była martwa i Quinn odetchnęła z ulgą. Doczołgała się do miejsca w którym leżał orzeł ze złamanym skrzydłem i w jego oczach dojrzała głębokie pokrewieństwo.
Opatrzyła potężne skrzydła ptaka i wróciła do Wtudolina z rogami ciosacza jako trofeum. Ranny ptak siedział na jej ramieniu przez całą drogę, nie chcąc odejść. Nazwała go Valor i opiekowała się nim. Więź, która się między nimi narodziła, ponownie rozpaliła ogień w sercu Quinn, która na nowo zapragnęła służyć Demacii. Dzięki pomocy ojca stworzyła nową broń z rogów ciosacza: samopowtarzalną kuszę, która potrafiła wystrzelić kilka bełtów naraz przy jednym pociągnięciu spustu.
Z błogosławieństwem rodziców Quinn i Valor udali się do stolicy i zgłosili się do demaciańskiej armii, aby dołączyć do zwiadowców rycerstwa. W normalnej sytuacji wymagane były lata treningu, aby tam służyć. Quinn nie miała takiego wyszkolenia, jednakże z łatwością zaliczyła każdy test, jaki postawili przed nią zwiadowcy rycerstwa.
Instruktorzy nie wiedzieli, jak taka łowczyni oraz jej orzeł mogą wpasować się w surową strukturę armii, więc przygotowali się na odrzucenie jej petycji. Jednakże zanim wydali werdykt, lady Lestara Buvelle, szlachcianka, której życie uratował Caleb, zainterweniowała i poręczyła za odwagę i umiejętności dziewczyny.
Quinn została natychmiast wcielona do demaciańskiej armii i chociaż okazała się świetną zwiadowczynią rycerstwa, miała problemy ze sztywnymi zasadami dotyczącymi hierarchii oraz (jej zdaniem) niepotrzebnie surowego regulaminu. Inni wojownicy podziwiali jej umiejętności, ale uważali ją za czarnego konia, kogoś, kto woli działać poza ustalonym porządkiem, wybierać własne misje oraz przychodzić i odchodzić, kiedy chce. Nigdy nie pozostawała na długo za miejskimi murami, preferując życie w dziczy zamiast towarzystwa innych żołnierzy. Niespotykaną w demaciańskim wojsku swobodę zapewniał jej fakt, że była niezwykle skuteczna w odkrywaniu narastających zagrożeń oraz wyłapywaniu szpiegów.
Gdy noxiański zabójca zabił dowódcę Zamku Jandelle w Dzień Zatraconej Światłości, talenty Quinn znów okazały się przydatne. Zabójca umknął batalionom rycerzy posłanym w pościg za nim, ale Quinn i Valor dopadli go po jednym dniu pościgu wypełnionym pułapkami, kontratakami i zasadzkami. Powróciła z ostrzem zabójcy, dzięki czemu zyskała przydomek — Skrzydła Demacii. Quinn pozostała w Jandelle wystarczająco długo, aby otrzymać odznaczenie, a następnie razem z Valorem opuściła miasto i powróciła do dziczy, gdzie czuli się najlepiej.
Od tego czasu Quinn przemierza cały świat w służbie Demacii, ryzykując życiem podczas wypraw na północ do Freljordu oraz zapuszczając się głęboko na teren imperium Noxusu. Za każdym razem powracają z Valorem z informacjami kluczowymi dla bezpieczeństwa Demacii. Mimo że jej metody nie wpasowują się w strukturę demaciańskiego wojska, nikt nie wątpi we wręcz nadprzyrodzoną świetność Quinn i Valora na polu walki.
Zasady Przetrwania
Quinn czekała, aż Noxianie rozpalą ognisko na leśnej polanie i osuszą kilka bukłaków wina. Ruchy pijanych żołnierzy są łatwiejsze do przewidzenia. Chciała, by upili się wystarczająco, by działać głupio, lecz nie bezmyślnie. Błędy popełniane w dziczy są niczym wyrok, a ci mężczyźni właśnie popełnili dwa. Spore. Rozpalając ognisko dali dowód zbytniej pewności siebie, a pijąc wino ukazali swą pewność, że nikt ich nie śledzi.
Zasada numer jeden: zawsze zakładaj, że ktoś cię śledzi.
Przeczołgała się na brzuchu przez błoto, używając łokci, by zbliżyć się do wydrążonego, zbutwiałego pnia leżącego na skraju polany. Pod wpływem deszczu las zamienił się w grzęzawisko. Będzie musiała spędzić kilka godzin na wydłubywaniu z ubrań robaków i dżdżownic.
Zasada numer dwa: przeżycie nigdy nie ustępuje miejsca godności.
Uważając, by nie spojrzeć prosto w ogień i nie stracić ostrości widzenia, naliczyła pięciu mężczyzn — o jednego mniej, niż się spodziewała. Gdzie był szósty żołnierz? Quinn zaczęła ostrożnie przesuwać się w prawo, lecz zamarła, gdy poczuła włosy jeżące się na karku — ostrzeżenie z góry.
W ciemności za drzewami dostrzegła cień. Wojownika. Odzianego w czarną, skórzaną zbroję. Poruszał się umiejętnie i bezszelestnie wśród leśnego poszycia. Mężczyzna zatrzymał się i rozejrzał wśród mroku, nie zdejmując dłoni z owiniętej drutem rękojeści miecza.
Czy mógł ją zauważyć? Raczej nie.
— Hej, Vurdin! — zawołał jeden z żołnierzy siedzących dookoła ogniska. — Lepiej się pospiesz, jeśli chcesz spróbować tego wina. Olmedo zaraz całe wypije!
Zasada numer trzy: bądź cicho.
Mężczyzna zaklął. Jego frustracja wywołała uśmiech na twarzy Quinn.
— Cicho — syknął. — Chyba słyszeli cię aż w samym Noxusie.
— Nikogo tam nie ma, Vurdin. Demacianie są pewnie zbyt zajęci polerowaniem zbroi, by mieli czas za nami gonić. Chodź, napij się!
Mężczyzna westchnął i zwrócił się w stronę ognia, wzruszając ramionami. Quinn powoli wypuściła powietrze. Ten nie był taki głupi, ale i on uwierzył, że wokoło nikogo nie ma.
Zasada numer cztery: nie pozwól głupim towarzyszom, by sprowadzili cię do swojego poziomu.
Quinn uśmiechnęła się i zerknęła w górę, by spojrzeć na granatową smugę — cień sylwetki swego towarzysza odcinający się nieznacznie od burzowych chmur. Valor obniżył swój lot, a Quinn skinęła. Wiele wspólnych lat sprawiło, że nie potrzebowali słów, by się porozumieć. Zatoczyła krąg prawą dłonią i uniosła trzy palce. Wiedziała, że Valor wszystko widzi i doskonale rozumie, o co jej chodzi.
Zasada numer pięć: gdy nadejdzie czas działania, nie wahaj się.
Quinn mogła załatwić tych żołnierzy po cichu i z zaskoczenia, lecz obecność Noxian tak daleko wewnątrz granic Demacii odczuwała jako zniewagę. Chciała, by mężczyźni wiedzieli, kto ich dopadł i zrozumieli, że Demacia to nie jakaś prymitywna, plemienna kultura, która łatwo da się zmiażdżyć potędze Noxusu. Podjęła decyzję. Wyprostowała się gwałtownie i zbliżyła do obozu, jakby jej obecność była najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem. Stanęła na granicy światła rzucanego przez ognisko. Na głowę zarzucony miała kaptur, a naoliwiona peleryna okrywała jej kształty.
— Oddajcie mi to, co ukradliście, a nikt dzisiaj nie zginie — powiedziała, wskazując głową skórzany chlebak z wyszytym mieczem ze skrzydłami, symbolem Demacii.
Noxianie zerwali się na równe nogi, mrugając oczami, by dostosować wzrok do mroku na skraju lasu. Quinn niemal się roześmiała na widok ich niezgrabnych prób wyciągnięcia mieczy. Ten, który prawie się na nią natknął, ukrywał swe zaskoczenie, lecz po chwili rozluźnił się widząc, że jest sama.
— Daleko od domu zawędrowałaś, dziewczyno — powiedział, unosząc swój miecz.
— Nie tak daleko jak ty, Vurdin.
Zmarszczył brwi, słysząc swoje imię. Quinn wyobrażała sobie, jak jego umysł pracuje, gdy starał się oszacować, ile wie. Mężczyźni zaczęli się rozchodzić, by ją otoczyć. Ciaśniej owinęła się peleryną.
— Oddajcie mi sakwę — powtórzyła, pozwalając, by w jej głosie zabrzmiała nuta znudzenia.
— Brać ją! — wrzasnął Vurdin.
To były jego ostatnie słowa.
Quinn zarzuciła pelerynę na ramię, odsłaniając swoje lewe ramię. Czarny, błyszczący bełt wystrzelony z jej wielostrzałowej kuszy trafił Vurdina w oko. Żołnierz padł, nie wydając żadnego dźwięku. Drugi bełt przebił pierś mężczyzny po lewej. Pozostała czwórka rzuciła się na nią.
Przeszywający dźwięk wdarł się w nocną ciszę, gdy Valor spadł na nich z wysokości niczym grom z jasnego nieba. Jego skrzydła wydęły się, gdy rozpostarł je szeroko, by zatoczyć szeroki krąg w powietrzu. Zakrzywione szpony rozerwały twarz jednego z Noxian, a ostry, orli dziób rozłupał czaszkę następnego. Trzeci żołnierz zdołał unieść swą broń, lecz Valor zatopił szpony w jego ramieniu i powalił go na ziemię. Orli dziób uderzył i szarpanina natychmiast ustała.
Ostatni Noxianin odwrócił się i ruszył pędem w stronę drzew.
Zasada numer sześć: jeśli przyjdzie ci walczyć, zabijaj od razu.
Quinn opadła na jedno kolano i wypuściła parę bełtów ze swej kuszy. Wbiły się w plecy żołnierza i wyszły z powrotem przez pierś. Udało mu się dobiec do skraju polany, gdzie padł i przestał się ruszać. Quinn pozostała bez ruchu, wsłuchując się w puszczę i upewniając, że w okolicy nie czai się więcej wrogów. Usłyszała jedynie dźwięki życia tętniącego w nocnym lesie.
Wstała, a Valor podleciał do niej z trzymaną w szponach torbą pełną wojskowych depesz, którą ukradli Noxianie. Upuścił sakwę, a Quinn złapała ją w wolną rękę i zarzuciła na ramię jednym płynnym ruchem. Valor przysiadł jej na ramieniu. Jego ciało wciąż drżało z podniecenia wywołanego przez polowanie. Szpony i dziób ptaka błyszczały czerwienią. Przechylił głowę w bok, a w jego nakrapianych złotem oczach rozbłysło rozbawienie. Wyszczerzyła zęby. Łącząca ich więź była tak silna, że potrafiła odgadnąć jego myśli.
— Też się nad tym zastanawiałam — powiedziała. — Jak tym Noxianom udało się zapuścić tak daleko w głąb Demacii?
Orzeł zaskrzeczał. Quinn przytaknęła, zgadzając się z nim.
— Tak, też tak myślałam. — powiedziała. — A więc na południe.
Zasada numer siedem: znajdź towarzysza, któremu zawsze możesz zaufać.