Co prawda za nami zaledwie trzy kolejki zarówno europejskich, jak i amerykańskich rozgrywek League Championship Series, ale ten moment wydaje się odpowiednim na wstępną ocenę gry zespołów i określenie ich celów w obecnym splicie. W związku z tym warto spojrzeć na najnowsze nabytki obydwu cykli: Team Origen na Starym Kontynencie oraz Enemy Esports i Team Dragon Knights za Oceanem, by przekonać się, jak poszczególne drużyny poradziły sobie na najwyższym poziomie rozgrywek.
Team OrigenEkipę jedynego europejskiego beniaminka ciężko tak naprawdę określić mianem debiutanta. Jedynym graczem, który po raz pierwszy zasmakował występów w LCS jest tu bowiem duński strzelec Niels. xPeke, soaZ czy Amazing to bowiem zawodnicy, którzy niejednokrotnie mieli okazję rywalizować na najwyższym poziomie, a Mithy, choć przygoda jego NiP-u z europejskim cyklem zakończyła się dość szybko i niespodziewanie (ROCCAT ftw), również należy do stosunkowo doświadczonych graczy. Origen przez Challenger Series przebrnęło bez większych problemów, mimo że wielu przeciwników zdawało się twierdzić, że nowy zespół xPeke faktycznie gra nieźle, ale równocześnie nie zachwyca. Nowo powstała organizacja. Nowo powstała ekipa. Wielkie nadzieje. Okazuje się jednak, że Origen jako jeden z niewielu kandydatów do wysokiego miejsca w EU LCS… nie zawodzi. SoaZ zdaje się przeżywać drugą młodość, Mithy udowadnia, że jest jednym z najlepszych mechanicznie wspierających w stawce, Amazing jak przystało na junglera jest zawsze tam, gdzie być powinien, a na deser – zabójczo skuteczny Niels. xPeke w tym mechanizmie wyraźnie zrzekł się roli przywódcy, przynajmniej, jeśli chodzi o nacisk, jaki zespół kładzie na środkową aleję. Pełni raczej rolę wyrobnika, wsparcia dla kolegów i póki co sprawdza się niemal doskonale. Zwróciłbym jednak uwagę na… rywali, bowiem zespoły występujące w EU LCS są w tym splicie wyjątkowo słabe. Przynajmniej na razie. Elements i ROCCAT mierzą się ze starymi problemami, SK Gaming całkowicie rozsypało się po odejściu Forg1vena, Gambit cierpi na niedostatek treningów, Jednorożce tradycyjnie nie zachwycają w sezonie zasadniczym, a CW nie jest drużyną, która powinna liczyć się w walce o najwyższe lokaty. W tej sytuacji nawet solidne GIANTS wygląda dobrze. Wydaje się więc, że aby właściwie określić potencjał Origen musimy jeszcze poczekać.
Triumfatorzy amerykańskiego cyklu Challenger Series przystąpili do zmagań nieco przestraszeni. Jeśli nawet w wywiadach mówisz, że jesteś drużyną z dolnej części tabeli – cóż, to niestety się spełni. Przymiotnikiem, który najtrafniej określi pierwsze trzy kolejki w wykonaniu NME jest “chimeryczny”. A szkoda. Enemy eSports ma bowiem całkiem ciekawy i zgrany skład, który mógłby wnieść nieco świeżości do NA LCS. Tymczasem Flaresz, który obok Innoxa jest drugim playmakerem zespołu, dobre występy przeplata fatalnymi, w których stężenie naprawdę absurdalnych akcji w jego wykonaniu doprowadza fanów do stanu przedzawałowego. Bodydrop, postępując zgodnie z obranym nickiem, ginie. I określenie często zdecydowanie nie oddaje intensywności jego zgonów. Trashy’emu zdarza się być niewidocznym, a Otter nie jest typem agresywnego strzelca, który słynie z niesamowitych zagrań, ale nie można im wiele zarzucić. Innox gra naprawdę… nieźle. Kiedy zespół triumfuje, kanadyjski midlaner zazwyczaj ma w tym spory udział. Kiedy zespół przegrywa, Innoxowi najczęściej nie można nic zarzucić. Problemem Enemy eSports jest brak wielkich indywidualności, a silną stroną kolektyw. W związku z tym każde słabsze ogniwo, każdy słabszy występ któregoś z zawodników bardzo mocno rzutuje na całość i staje się przysłowiową kulą u nogi dla ekipy. Kłopotem jest także pewna niedojrzałość taktyczna – gracze NME niejednokrotnie dali ograć się prostymi sztuczkami strategicznymi, co dodatkowo utrudniało im rywalizację o zwycięstwo. Po trzech rundach legitymują się rezultatem 2-4. Nie jest to może szczyt marzeń, ale nie najgorsza pozycja wyjściowa w walce o wyższe lokaty, jeśli tylko zawodnicy uporają się z indywidualnymi problemami.
TDK jeszcze przed najważniejszymi meczami w turnieju relegacyjnym pozbyło się koreańskiego midlanera Kyle’a, który wrócił do ojczyzny i po prawdzie bardzo dobrze radzi sobie w tamtejszym Challengerze. Ratunkiem miał okazać się rosyjski weteran – Alex Ich, który nie zawiódł, lecz problem, jakim było znalezienie nowego gracza środkowej alei, pozostał. Ostatecznie, już po barażach, formacja zdecydowała się pożegnać kolejnego Koreańczyka – strzelca drużyny LouisaXGeeGee, który był od pewnego czasu krytykowany za słabe, nawet na tle rywali z Challenger Series, występy. Ostatecznie, w miejsce tych dwóch graczy zdecydowano się zatrudnić, a jakże, nowych Koreańczyków: doświadczonego strzelca Emperora, który jednak najlepszy okres gry ma już chyba za sobą, a także midlanera Ninję, który po fatalnych występach Teamu WE w wiosennym splicie został odsunięty od składu, choć indywidualnie spisywał się przyzwoicie. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że nowi gracze nie zagrali w LCS żadnego meczu. A wszystko znów przez problemy z wizami – prawdziwą zmorę profesjonalnych ekip LoL-a. Wspomnianych zawodników zastąpić w pierwszych kolejkach mieli więc ADC Lattman oraz midlaner Bischu, a także support Baby, dzięki czemu miało wzrosnąć zgranie chociaż na dolnej alei. Wyszło… tragicznie. Wynik 0-6 po trzech kolejkach mówi sam za siebie. Lattman i Baby są zawodnikami na poziomie Challenger Series, ale LCS to póki co za wysokie progi, natomiast Bischu nadal zdaje się poszukiwać formy sprzed roku (gracz ten zrobił sobie półroczną przerwę po nieudanych barażach w wykonaniu Cloud 9 Tempest). Ponadto nawet powrót nominalnych zawodników nie rozwiąże wszystkich problemów – ciężko przecież oczekiwać, by współpraca od razu układała się idealnie, a każda kolejna porażka stawia TDK w coraz gorszej sytuacji…